Mirosław Lewandowski: Kiedy zaczął się pan interesować żużlem?
Jerzy Matuszak: Żużlem interesuje się ponad 50 lat. Ojciec mój był działaczem klubu z Bydgoszczy w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Kiedy miałem dwa lata to tacy żużlowcy, jak Bolesław Bonin, Jan Malinowski, Mieczysław Połukard, Edward Kupczyński czy bracia Świtałowie wozili mnie na kolanach na mecze w całej Polsce. Oczywiście tego nie pamiętam. Z tymi zawodnikami byłem potem bardzo związany. Przez te wszystkie lata, a dzisiaj na swoim koncie mam 58 wiosen, byłem świadkiem wielu historycznych wydarzeń związanych z Polonią. Już nawet nie liczę, ale wydaje mi się, że odkąd jestem związany z klubem, w Polonii jeździ już siódme lub ósme pokolenie żużlowców.
Jak zaczęła się pana przygoda z mikrofonem?
- W latach osiemdziesiątych bydgoscy trenerzy nagrywali mecze Polonii na kasety wideo. Najpierw materiał filmowy był w wersji niemej. Kiedyś ktoś stwierdził, że warto by było dodać do nich komentarz. Mnie, mimo że z wykształcenia jestem chemikiem, zawsze ciągnęło do mikrofonu. I w ten sposób zacząłem komentować mecze Polonii rozgrywane w latach osiemdziesiątych. Te kasety nagrywaliśmy tylko dla klubu do wewnętrznych celów szkoleniowych, dlatego za zgodą sekcji pozwalałem sobie nawet na stronniczy komentarz.
Czytelnicy naszego portalu niedawno zapoznali się z archiwalnym nagraniem meczu Polonii z Unią Leszno z 1988 r., podczas którego komentował pan zdarzenie między Ryszardem Dołomisiewiczem i Janem Krzystyniakiem...
- Jak już wspomniałem komentując te mecze nie kryłem swoich sympatii klubowych. Jednak to, co wydarzyło się podczas spotkania z Unią Leszno przeszło moje oczekiwania. Mecz był bardzo zacięty i wyrównany, przez co u niektórych żużlowców emocje wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem. Po jednym z biegów Jan Krzystyniak kopnął Ryszarda Dołomisiewicza w kontuzjowana nogę. Komentując to zdarzenie, podobnie jak kibice na stadionie, byłem bardzo zdenerwowany niesportowym zachowaniem zawodnika Unii. Gdybym był bliżej Krzystyniaka, mógłbym powiedzieć coś głupiego. Ta kaseta okazała się potem dowodem rzeczowym w tej sprawie w Polskim Związku Motorowym. Gdybym to przewidział, mój komentarz dotyczący żużlowca byłby łagodniejszy.
A kiedy zadebiutował pan w roli spikera na stadionie Polonii Bydgoszcz?
- W 1993 r. w sobotę późnym wieczorem zadzwonił do mnie Leszek Tillinger i poprosił o pomoc. Okazało się, że dotychczasowy spiker Edmund Wójt zrezygnował z prowadzenia zawodów na Polonii i nie było nikogo, kto mógłby komentować niedzielny mecz. Ja nie miałem wtedy licencji i okazało się, że z dnia na dzień mam zadebiutować w roli spikera. A mecz wcale nie był łatwy, bo przyjechała do nas Sparta Wrocław, a na stadionie zasiadł komplet kibiców. Formalnie do zawodów zostałem zgłoszony jako informator i tak to się zaczęło. Poprowadziłem ten mecz i z perspektywy czasu myślę, że były to jedne z lepszych zawodów w moim wykonaniu. I od tego roku już przez 18 sezonów na prawie każdym meczu w Bydgoszczy można mnie usłyszeć.
Czyli debiut był udany?
- Jakoś zawsze udawało mi się radzić, pokonać tremę, więc nie miałem problemu z przemawianiem do kibiców. Ponadto znam żużel od podszewki, więc tak na dobrą sprawę byłem do tego debiutu przygotowany. Po meczu zebrałem pozytywne opinie od moich kolegów, którzy wiedzieli w jakiej sytuacji się znalazłem.
Czy jakieś szczególne zdarzenia bądź sytuacje utkwiły panu w pamięci?
- Takich sytuacji było z pewnością wiele, ale pamięć jest zawodna i nie wszystko jestem w stanie sobie przypomnieć. Jednak pamiętam dwa zdarzenia. Pierwsze miało miejsce podczas derbów Pomorza, tylko nie wiem w którym roku. Stadion tradycyjnie pękał w szwach. Jeden z pseudokibiców rzucił jakiś przedmiot na tor. Powiedziałem wtedy, że przecież mamy wielkie święto żużla i wszyscy cieszymy się z oglądania dobrego widowiska. Dlaczego jeden człowiek ma to zepsuć? Kibice, oddajcie go w ręce ochrony. I rzeczywiście kibice mnie posłuchali. To był mój sukces (śmiech dop.red.). Z kolei w 2003 r. podczas jednego z turniejów Grand Prix w Krsko Nicki Pedersen w brutalny sposób sfaulował Tomasza Golloba. Dzień później był mecz ligowy w Bydgoszczy. Nawiązałem do tego epizodu i powiedziałem, że Nicki to ciemny charakter żużla, że nie stał obok takich mistrzów jak Hans Nielsen, Erick Gundersen, Jan Osvald Pedersen, Tommy Knudsen, czy Ole Olsen. Prawdziwą tragedią żużla byłoby, gdyby został mistrzem świata. Tymczasem los okazał się przewrotny i Pedersen właśnie w tym roku został mistrzem. (śmiech dop.red.)
Podczas swojej przygody z zawodem spikera miał pan również swój toruński epizod...
- W 2008 r., czyli w pierwszym sezonie, w którym Polonia rywalizowała w I lidze, do Bydgoszczy na Kryterium Asów przyjechali prezes Unibaksu Wojciech Stępniewski i ówczesny menadżer Jacek Gajewski. Zaproponowali, czy nie prowadziłbym jako prezenter meczów w Toruniu. Jako, że mecze w Toruniu i Bydgoszczy nie kolidowały ze sobą, przyjąłem tę propozycję. W Toruniu byłem prezenterem, nie spikerem. Komentowałem zawody między wyścigami i stałem na płycie boiska, współpracując z toruńskim spikerem Marcinem Zawadzkim.
Czy jest różnica w prowadzeniu meczu, którego stawka jest o tzw. "pietruszkę", a meczu o być albo nie być?
- Oczywiście że jest. Stawka takiego meczu, jak chociażby derby Pomorza, powoduje dodatkowe emocje. Ja wolę prowadzić właśnie takie mecze, na których kibice żywo reagują na to, co się dzieje na torze. Gorzej pracuje się podczas meczów jednostronnych, jak np. ostatni pojedynek Polonii z Orłem Łódź w rozgrywkach pierwszoligowych.
A jak pan wspomina pracę podczas Grand Prix?
- Grand Prix to osobny rozdział. Z uwagi na tempo rozgrywania tych zawodów, zmieniające się regulaminy i niespodziewane sytuacje, praca spikera jest niezwykle trudna i męcząca. Prowadziłem już w sumie 16 eliminacji Grand Prix, 14 w Bydgoszczy i dwie w Chorzowie. Jak wchodziłem na wieżyczkę to przez całe zawody musiałem być skupiony w 100 proc. Teraz jest łatwiej, ale w czasach, kiedy GP rozgrywano w tzw. systemie "knock-out", trzeba było wszystko dokładnie sprawdzać i notować. Powiem krótko, kiedy wychodziłem z tych zawodów byłem bardzo zmęczony.
Jak pokrótce może pan opisać, co jest najważniejsze w zawodzie spikera?
- Przede wszystkim jest to swoboda posługiwania się mikrofonem. Poza tym trzeba umieć radzić sobie z emocjami i stresem. I oczywiście spiker musi być obiektywny, ponieważ w trakcie prowadzenia meczu nie jest kibicem tylko osobą funkcyjną. Prowadząc zawody nie mogę sobie pozwolić na stronniczość. To mogłaby być iskra zapalna prowadząca do niebezpiecznych sytuacji na trybunach. Spiker ma pomagać kibicom odbierać to, co oglądają na torze, tłumaczyć zawiłości regulaminowe, przekazywać najistotniejsze informacje, takie jak np. wyniki, obsadę wyścigów itd.
Jerzy Matuszak już od 18 lat jest spikerem na stadionie Polonii Bydgoszcz
Jakie rady udzieli pan młodym, początkującym spikerom lub komukolwiek, kto chciałby pełnić tę funkcję w przyszłości?
- Właściwie mógłbym powtórzyć wszystko to, co powiedziałem odpowiadając na poprzednie pytanie. Jednak muszę tutaj wspomnieć jeszcze o jednej rzeczy. Spiker musi doskonale znać regulamin. Czasami kibic nie wie, dlaczego taka decyzja została podjęta. W każdej sytuacji trzeba wręcz "beznamiętnie" tłumaczyć decyzję sędziego w oparciu o konkretny punkt regulaminu. Nawet wtedy, kiedy ktoś osobiście się z tym nie zgadza, decyzja arbitra jest święta i nie wolno jej podważać. I jeszcze jedna ważna sprawa. Głównymi bohaterami zawodów żużlowych są zawodnicy, a spiker jako osoba funkcyjna ma pełnić służebną rolę wobec kibiców.
fot: Michał Szmyd