Długo czekałem na ten spektakl i z wielkim zainteresowaniem szedłem do Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Koniec lipca, sezon sportowy w pełni, a tu premiera spektaklu o żużlowcach, o ich pasji, emocjach, dylematach związanych z uprawiania tej dyscypliny sportu oraz o ich żonach, kobietach, dziewczynach…
"Szwoleżerowie" - dzieło Artura Pałygi, wyreżyserowane przez Jana Klatę już od pierwszych minut było intrygujące. Od samego początku czuło się to, że będą duże emocje, spora adrenalina i mocne wrażenia. Gdy okazało się, że od samego początku spektakl ilustrowany był świetną muzyka graną "na żywo" przez zespół rockowy, "Polish Hammers", wręcz oszalałem! Pomyślałem - jestem w raju! To był strzał w dziesiątkę, dobra muzyka rockowa, a nie żadne disco pop, które często króluje na stadionach. Tego potrzebuje speedway - rocka! Rozsiadłem się, więc wygodnie w fotelu w oczekiwaniu, co będzie dalej?
W pierwszych słowach jednej z głównych postaci - prezesa klubu, będącego na wózku inwalidzkim dowiedziałem się, że spektakl nie będzie o sporcie. Pomyślałem, a o czym do cholery? Okej, dajmy szansę artystom. Było efektownie, wręcz z rozmachem, motocykle na scenie, trzech głównych bohaterów - żużlowców jeżdżących w jednym klubie, ich żony i… widmo śmierci. Każdy z zawodników ciągle mówił o wypadkach, a na kevlarach zamiast reklam mieli wyszyte napisy: pęknięte płuco, ból, złamany kręgosłup. Na dodatek już w pierwszych minutach była mowa o tych, co zginęli, i o zgrozo, padły nazwiska zawodników, którzy popełnili samobójstwa. Po co? Czy taka "łopatologia" była potrzebna? Widmo śmierci krążyło dalej. Widmo śmierci i przekaz, że żużlowcy to po prostu prostacy, a ich żony i dziewczyny, za sprawą świetnych aktorskich kreacji - zwykłe lafiryndy. Czy to nie zbyt duże uproszczenie? Łatwo przecież napisać spektakl o aktorach, czy muzykach rockowych i grubą kreska opisać to, co najgorsze, że ci pierwsi to niestabilni emocjonalnie, słabi egoiści, a ci drudzy to pijaki, ćpuny i zadymiarze. Tylko - po co?
Dalej było efektownie, a jakże, tyle, że przed połową spektaklu zorientowałem się, że brak w nim fabuły i zastanawiałem się, czy to jest spektakl teatralny czy jakieś widowisko słowno - muzyczne? Pod koniec zaczął pojawiać się temat młodej dziewczyny - mechanika jednego z zawodników, której marzeniem była jazda na żużlu. No wreszcie, coś na kształt fabuły. I tu pochwała za świetną scenę "chrzczenia" młodej adeptki żużla. Ten moment oraz następujące po nim "odpalenie" motocykla warto zobaczyć!
W ogóle spektakl warto zobaczyć, choćby z tego powodu, aby przekonać się jak żużel widzą ludzie, którzy nie mają z nim na co dzień do czynienia oraz jak można zrobić krzywdę tej dyscyplinie sportu. Dlaczego tak myślę? Ponieważ spektakl pokazał speedway przez krzywe, bardzo krzywe zwierciadło, nie dając żadnego dobrego przesłania, żadnej idei, jaką niesie sport. Kilka zdań na końcu na ten temat, to moim zdaniem za mało. Po za tym za mało było o głównych aktorach tego sportu, mianowicie - o kibicach. A to przecież publiczność i każdy z nas z osobna, kibic powoduje presję, która odczuwają zawodnicy. No i wreszcie, zabrakło… żółtego kasku. Tak, w spektaklu w którym na samym początku padają słowa, że Polska to kraj liczby 4. "Cztery okrążenia, czterech zawodników, to polski sport" - mówi prezes na wózku inwalidzkim, występują cztery dziewczyny jako podprowadzające, pod taśmą startową ustawia się… TRZECH zawodników! TRZECH - brakuje żółtego kasku! To niewiarygodne! Wydaje mi się, że reżyser ma prawo do bardziej rzetelnego potraktowania tej jakże pasjonującej, polskiej dyscypliny sportowej, lecz z tego nie skorzystał. Szkoda…
I gdy wychodząc z teatru po spektaklu spotkałem jedynego żużlowca, który był na premierze, Roberta Sawinę, z którym wymieniliśmy poglądy na temat sztuki, cieszyłem się, że nie jestem na bankiecie popremierowym, skąd dochodziły brawa i samouwielbienie twórców i wykonawców spektaklu "Szwoleżerowie".
A komu poleciłbym spektakl? Tym, którzy znają żużel, mniej tym, co go nie znają, lecz w żadnym wypadku żużlowcom.
Witold Albiński