Bartłomiej Czekański - Bez hamulców: Żużel na końcu świata, czyli Jarek i Tomek w krainie kangurów

Za przeproszeniem, pierwsze Pederseny w płoty (sorry za ten dowcipas, wiem jak boli taka gleba), czyli inauguracyjną GP w Nowej Zelandii mamy już z głowy.

W tym artykule dowiesz się o:

Kiedyś o 17 nad ranem Polska wstawała na bokserskie walki Endrju Galaty. Teraz musieliśmy zarwać nockę na żużel. Nie oszukujmy się, na Gołotę zrywało się nas więcej, bo to był ogólnonarodowy bohater, podczas gdy Tomaszek Gollob wciąż jest niszowy, choć jest jedynym rozpoznawalnym żużlowcem przez kibicowską masę (wyłączam tu oczywiście fanów speedwaya). Ciekaw więc jestem, jaka była oglądalność transmisji w Canal+ o tak nietypowej porze dla speedwaya?
Ta Nowa Zelandia to taka dziwna kraj. Torów do uprawiania czarnego sportu od wieków tam jak na lekarstwo i bywają trudno dostępne, bo częściej na nich ścigają się orurowane samochodziki, a tymczasem jej zawodnicy zdobyli w sumie aż 12 tytułów indywidualnego mistrza świata! A taki Falubaz martwi się, że nie ma swego toru na ligę. A po co mu tor? Bez tego, he, he, jak widać, też da się wygrywać. Żartuję, nie mam żadnych wątpliwości, że "Motomyszy" będą zasuwać nie w Gdańsku, a u siebie przy Wrocławskiej w Zielonce. Lada godzina ich prezio - senator Roberto Dowhan zakończy bowiem ten swój kolejny medialny show, wyciszy waśnie z miastem i sprawa stadionu wróci na właściwe tory.

Sześć razy koronę IMŚ nakładał najlepszy jeździec w historii tego sportu, czyli Ivan Mauger, cztery razy Barry Briggs (obaj z miasta Christchurch), a dwukrotnie Ronnie Moore. Ten ostatni urodził się na Tasmanii, czyli taki bardziej "diabeł tasmański" z niego. A u nas torów bez liku, są ligi, dorobiliśmy się zaś tylko Szczakiela i Golloba. Coś tu nie gra - powiedział gitarzysta, gdy wyłączyli prąd. Do tego dodajmy Larry’ego Rossa, lidera londyńskiego Wimbledonu w czasach, gdy jeździł tam Edek Jancarz, filigranowego Mitcha Shirrę o twarzy starca, czy Bruce’a Cribba, specjalistę także od... ice speedwaya. A co? Mogli Jamajczycy na bobslejach, mógł Nowozelandczyk w lodowym żużlu. Cribb na tej swojej maszynie z kolcami dawał pokazy na krótkich, technicznych, brytyjskich, klasycznych żużlowych torach i z każdym przejazdem (bez ślizgu) bił ich rekordy. W 1979 roku wraz z ekipą Nowej Zelandii zdobył drużynowe mistrzostwo świata na londyńskim White City (to obiekt, na którym wtedy królował jako zawodnik Marek Cieślak). Taaak! „Kiwi” (to od tamtejszego nielotnego ptaszka) byli championami. Oglądałem ich tryumf na własne oczy. Mauger wtedy ciężko leżał dwa razy, aż go zabrali do nemocnicy. Angole przygotowali crossowisko, a nie tor. Nawet Romek Jankowski tak nie potrafi na Smoku.

Skąd tytuł tego tekstu? Była taka fascynująca i pouczająca książka Alfera Szklarskiego pt. "Tomek w krainie kangurów" (tam chodziło o Australię, ale - jak czytam - torbacze są i w N.Z.) z cyklu przygód dzielnego nastolatka Tomka Wilmowskiego przeżywającego na samym początku XX wieku przygody w różnych egzotycznych miejscach na świecie. Na takich opowiadaniach wychowywało się moje pokolenie. Dzisiejsza młodzież woli fejsbuka i gry komputerowe. I jest jak jest.

Żużel na końcu świata

Tak więc pierwszą Grand Prix ‘2012 już przełknęliśmy. Publika nawet dopisała, acz to tylko kilkanaście tysięcy narodu. W tym i Polacy, bo gdzie nas nie ma? Wyeksportowanie GP na sam koniec świata będzie miało w ogóle jakikolwiek sens, gdy zagości ona tam na stałe, albo przynajmniej na kilka najbliższych lat. Bo chodziło przecież o poszerzenie geografii żużla. Inaczej, trzeba będzie to uznać za jednorazowy i chyba zbyt kosztowny wybryk, tudzież fanaberię. Mieliśmy już w 2002 r. GP w sąsiedniej Australii (i kto tam wygrał? Hancock oczywiście!). Bez kontynuacji, niestety. No cóż, pożyjom, uwidim - jak w swoim narzeczu mawiają Maorysi. W ich języku Nowa Zelandia to Aotearoa, czyli Kraj Długiej Białej Chmury.

Ole Olsen pogrzebał w wulkanie, w piaskowych oraz kamiennych zboczach i stworzył twardą nawierzchnię, na której nawet nowe tłumiki nie potrafiły zbytnio zepsuć widowiska (poza tym mechanicy i zawodnicy coraz bardziej dostosowują się do owych ustrojstw). Generalnie był to speedway na 413-metrowym lotnisku. Mieliśmy więc jednocześnie GP na klasycznym oraz tzw. długim torze. Szybkość ponoć ze 130 km na godzinę, więc każdy upadek groził, że będzie ręka, noga, mózg na ścianie. Wiraże podniesione jak na beczce śmierci. Ale i wredne, bo momentami zamiast pochylenia była zdradziecka półka, z której można było zostać wyrzuconym na bandę. Długie proste, na których tyłek trzyma się z tyłu siodełka. Ja bym na nich jechał jak Gary Havelock w finale IMŚ ’92 we Wrocku. Niemal na leżąco, tj. aerodynamicznie. Tak w stylu "długotorowców". Żaden z zawodników w Auckland jednak na to nie wpadł.

Zawody były ciekawe, acz nierówne. Obok znakomitych wyścigów, gdzie chodziła duża i mała, i były wyprzedzanki, które podrywały nam cztery litery z krzesełek, obserwowaliśmy także nudne procesje gęsiego. Ale naprawdę nie ma co narzekać. W sumie było w porzo i cool. Wyniki już znacie. W czubie generalnie wciąż te same nazwiska. Tak jak w polskiej Ekstralidze będziemy mieli w tym sezonie pięć mocniejszych i pięć słabszych drużyn, tak w GP czołówka to Hancock, Gollob, Hampel, Crump, Sajfutdinow, Jonsson (zaliczył wpadkę w Auckland, ale to mu minie) i Holder (on z kolei, jak sam mówi, ma jeszcze fiu bździu w głowie, więc przeraził się, że teraz będzie musiał zostać statecznym ojcem synka, którego narodzin mu gratulujemy). Kennetha Bjerre gnębiły defekty, to nie była jawa, a koszmarny sen!

Zobaczymy, czy na stałe do tej grupy zapukał Nicki Pedersen. Czasem podłączą się jeszcze Lindgren (choć to nie takie pewne), Lindbaeck i Bjarne Pedersen. Co ciekawe, dwaj ostatni, podobnie jak i Emil S., potrafią znacznie lepiej pojechać w GP niż w meczu ligowym! Widać, mobilizują się na specjalne, duże okazje.
I to wsio. Reszta nie wiem, po co w ogóle startuje i obniża poziom IMŚ! Taki Harris pokazuje kolejny raz, że jest co najwyżej na polską pierwszą ligę. Gdzie Ward, Grisza Łaguta czy choćby Peter Protasiewicz? Ofiary polskich ligowych przepisów.

Tak czy siak, pierwsza piątka nowozelandzkiego turnieju to starzy wyjadacze, czyli nihil novi w światowym żużlu. A więc niedobrze panie bobrze! Hancock i Gollob to ryczące czterdziestki, czyli "starsi panowie, starsi panowie, starsi panowie dwaj, już szron na głowie, a w sercu ciągle maj". Obaj na topowym poziomie prawdopodobnie będą jeździć w GP do ustawowej emerytury, czyli do 67 roku życia.

Dla Tomka i Jarka oraz dla pozostałych fatalną informacją jest, że stary "Herbie" prezentuje jeszcze lepszą formę niż w ubiegłym roku. Jeździ nawet pewniej, z większym zębem i bardziej zadziornie. Kto z nim wygra?

Naj, naj, naj, czyli nie robię jaj

Oto przeboje GP w Nowej Zelandii: najlepszy zawodnik - Hancock.
Najlepszy wyścig: XX, czyli pojedynek Hampelka z Sajfutdinowem. Chwilami wyglądało tak, jakby Jaro bawił się z Rosjaninem niczym kot z myszą, zanim ją pożre. Jak kiedyś Józek Jarmuła ze swymi rywalami, których specjalnie wypuszczał do przodu, a potem wyprzedzał. "Małemu" sprawę ułatwił festiwal błędów Emila, który najpierw otwiera gaz, a dopiero potem myśli, co z tego wyniknie.
Najlepsze ataki: Tomasz Gollob.
Najszybszy motocykl: Golloba.

- Gregowi Hancockowi w ubiegłym roku lepiej udało się dopasować do nowych tłumików. Ale nie zamierzam tu szukać żadnych usprawiedliwień. Muszę tylko usilnie pracować przy sprzęcie, by wreszcie wszystko należycie zagrało. Staram się też dostosować swój styl jazdy do tych wprowadzonych urządzeń, które obniżają moc silnika. Jestem doświadczonym żużlowcem, więc potrafię się przestawić, choć to czasem wbrew mej naturze i nawykom. Teraz jedzie się głównie środkiem toru i do krawężnika - wyjaśniał mi Tomek Gollob na kilka dni przed swoim wyjazdem do Nowej Zelandii. I chyba mu się to wszystko wreszcie udało! Był sakramencko szybki! Zobaczymy, co będzie na przyczepniejszej nawierzchni.

Pechowiec: Bjerre. Koszmar na jawie (czeskiej).

Największa radocha (zawodnika i publiki): punkcik nowozelandzkiego Anglika, kelnera Bunyana, uczciwe zarobiony po przytrzymaniu „Kenia” za plecami.

Najszybszy start: ucieczka Golloba spod taśmy, którą sędzia Stevie Wonder uznał za lotny start i przerwał bieg. Bzdura.

Come back: Nicki Pedersen. Znów w czołówce.

Wstań i walcz: Jarek Hampel po dwóch nędznych jedynkach pozbierał się pięknie i potem jak z nut dojechał na drugi stopień podium.

Popelina, czyli co ja tutaj robię? - Andersen, Harris, Holder, Jonsson, Bjerre, Ljung i Bunyan.

Najdłuższe proste (ci kozacy najpóźniej zamykali gaz, o ile w ogóle zamykali): Gollob, Hampel, Sajfutdinow i Crump.

Najładniejsze: nogi red. Darii Kabały należycie eksponowane w studiu Canal+.

Niedosyt: brak Tomka Golloba w finale, choć obok Hancocka niewątpliwie był najlepszym grajkiem tych zawodów.

- Oczywiście, że będę jeszcze indywidualnym mistrzem świata. Głęboko w to wierzę. I robię wszystko, żeby tak się stało. Zwykle od siódmej rano ślęczę nad moimi motocyklami w warsztacie. Trenuję na torze żużlowym i na motocrossie. Rzecz jasna, wygranie IMŚ nie będzie proste, ale mam na to ogromną chrapkę. To chciejstwo jest moją siłą sprawczą - powiedział mi Tomek przed Auckland. I w jego jeździe rzeczywiście zobaczyliśmy tę pasję i owo chciejstwo zwycięstwa!
Jeździec bez głowy: Harris, bo zasuwał tyłem do przodu i chyba nie bardzo wiedział, gdzie jest, ale przede wszystkim Sajfutdinow, który kolejny raz zanotował bliskie spotkanie trzeciego stopnia z dzikim Nickim Pedersenem. I o dziwo, to Rosjanin częściej bywa winny tym ich kraksom. Tak było i "tą razą". Oczywiście, że skosił Nickiego niechcący. Wpadł na łuku w dziurę, albo i w dwie dziury, źle siedział na motorze, nie przytrzymał go prawym udem i stał się niesterowalny. Ale mógł tej groźnej sytuacji uniknąć, gdyby nie wjechał w wiraż tak optymistycznie i na urrra! Tę jego kozacką jazdę skrytykował ze studia także trener Marek Cieślak, a on przecież wie co mówi. Jeśli Emil nie weźmie zimnego prysznica, to albo pójdzie sam do gipsu, albo kogoś innego wyśle do szpitala. Znowu mu odbija. To taki „baby face assasin”, czyli zabójca o twarzy dziecka. Ja go nawet lubię, lecz nie wiem, dlaczego on jest aż takim pupilem polskich kibiców i dziennikarzy. Rusofile jacyś, czy co? Chyba jeszcze sobie nie zasłużył na taki bezmiar sympatii. Emil najbardziej wnerwił mnie, gdy po wspomnianym wypadku nie zainteresował się leżącym Nickim i nawet nie podszedł do niego z przeprosinami, gdy Duńczyk wrócił do parku maszyn. Przynajmniej tak to pokazała telewizja. Wschodnie wychowanie? No cóż, Nicholls nie potrafił kiedyś wychować tego młodego Rosjanina, to może ktoś inny się znajdzie? Że Nicki Pedersen taki sam? Pewnie, ale ten Duńczyk akurat nie jest i nigdy nie był pozytywnym przykładem oraz wzorcem.

Najbardziej kumaty i bystry: Hancock, który w ostatniej chwili przytomnie ominął upadającego Pedersena. Nicki powinien mu za to postawić piwo.

Najładniejszy kevlar: Jonssona.

Największe zagadki: Co się stało z "Adrenaliną" po jego pierwszym udanym biegu? Dlaczego Gollob nie potrafił w półfinale powtórzyć atomowego startu z pierwszego pola, skoro dwa razy udał mu się taki błyskawiczny wyjazd spod taśmy w wyścigu XIX? Poprawcie mnie, jeśli się mylę (przyspany byłem jeszcze), lecz wydaje mi się, że oba półfinały wygrano z drugiego pola, a jeśli tak, to dlaczego na finał Hampel wybrał pierwsze? Pogięło go? Mylę się?

Dobre wrażenie: Lindabeck. Lepszy w GP niż w lidze!

Najwięksi kandydaci na mistrza: To dopiero pierwsze śliwki robaczywki i trudno wyrokować, ale ja stawiam na Golloba, Hampela i Hancocka. Gdzieś tam w tle czai się w krzyżu, rudy Crump.

Hejterzy z fejsa

Zaraz po GP na fejsbuku rozpętała się krytyka komentujących tę imprezę w Canal+ Piotra Olkowicza i pomagającego mu Grzegorza Ślaka. Oczywiście, każdy ma prawo do własnej oceny, lecz ja uważam, że po ubiegłorocznym regresie Olkowicz wrócił do formy. Tym razem nie mylił się, nie zagadał transmisji, a jednocześnie sprzedał nam wiele ciekawostek zza kulis speedwaya. Wiedzę zaś ma ogromną. Słusznie zauważył, że Gollob nie popełnił lotnego startu i że być może Jarek z Tomkiem w półfinale mogli pojechać bardziej parowo. Wiem, wiem, to indywidualne zawody...

Jakoś moje uszy ominęły rzekome Olkowiczowe: "Gollob wyprzedził go, jakby jadł na śniadanie banana", czy "położył mu nogę na małym...". A z tego wyśmiewają się ludziska na fejsbuku.

Ślak też wiedział o czym mówi. Internetowi hejterzy złoszczą się, że za bardzo chwalił się, iż zjadł śniadanie z kierowcą F1 Webberem. Zazdroszczą?

Żużlowiec ekstremalny

Jarek Hampel to już od dawna nie jest zajączek na torze, który po przegranym starcie jedzie grzecznie za rywalami i nie przeszkadza im. Teraz walczy jak przyczajony tygrys, ukryty smok. Sajfutdinow przekonał się o tym dobitnie w wyścigu XX. Przypominam, że Jaro kiedyś odważnie kręcił kółka na swej żużlówce na dachu katowickiego "Spodka". Ścigał się też z samochodem rajdowym po żużlowym torze. Teraz po GP w Auckland miał skoczyć, czy zjechać na linie z tamtejszej wysokiej wieży telewizyjnej. Ale szczegółów nie potrafili nam podać Olkowicz ze Ślakiem. Tak więc nie bez powodu Hampel jest w zespole ekstremalnego Red Bulla. Zresztą, wszyscy żużlowcy to wariaci, czyli szaleńcy.

Piąty, czyli trzeci

Tomek Gollob w Auckland był piąty, ale pod względem ilości zdobytych punktów… trzeci. Taki dziwny regulamin. Jeżeli się nie mylę, to można wygrać wszystkie turnieje GP i nie zostać mistrzem świata (mniejsza ilość "oczek" z części zasadniczej)! Ale byłby numer, gdyby coś takiego się wydarzyło! Obciach byłby, nie?

Moje tęsknoty za jednodniowym finałem

Po kilku kolejnych turniejach GP zapomnimy, jak było na imprezie w Nowej Zelandii. Zapomnimy także o fantastycznym tasowaniu się Hampela z Sajfutdinowem. Mnie się te wszystkie GP zlewają w pamięci. Mało szczegółów potrafię z tej magmy wyodrębnić. Natomiast doskonale pamiętam każdy jednodniowy finał IMŚ, na którym byłem. Młodzi, macie rację: system GP pozwala wyłonić championa w sposób sprawiedliwszy. Kto jednak powiedział, że sport ma być sprawiedliwy? On ma być dynamiczny, dramatyczny, pełny łez radości i rozczarowania. Np. legendarny finał IMŚ ‘81 - ostatni na historycznym Wembley. Pojawiło się wtedy kilka nowych młodych gwiazd jak Tommy Knudsen, Kenny Carter czy Erik Gundersen. Jeździł już Hans Nielsen. Wygrał wówczas playboy z Hollywood, czyli Bruce Penhall (najbardziej medialny i uwielbiany IMŚ w historii tego sportu) przed starym lisem Ole Olsenem. Były i dramaty, czyli upadki Mike'a Lee, Zenka Plecha oraz defekty pechowego Dave Jessupa, Cartera i Gundersena. Gdyby nie one, to obsada podium, przynajmniej na miejscach drugim i trzecim, byłaby inna. Na trybunach zasiadło ok. 90 tys. ludzi, a atmosfera była niczym na meczu piłkarskim. Grzmiący kocioł. Skąd to wiem? Bo miałem szczęście jako - wówczas młody, bo liczący ledwie 22 lata - akredytowany dziennikarz obejrzeć te fantastyczne zawody na żywo z trybuny prasowej. Do tego miałem wstęp do parku maszyn i na pomeczowy bankiet, gdzie daliśmy w szyjkę (whisky and browar) ze wspomnianym Penhallem (równy facet) i śp. Edziem Jancarzem oraz angielskimi dziennikarzami. Została mi z tego tylko łezka wspomnień i kilka małych fotek. Obejrzyjcie na tymże filmiku:

Ów wspaniały finał IMŚ' 81 - są wszystkie biegi! Będę go wspominał do końca moich dni. To były złote lata światowego speedwaya! Kiedyś opowiem Wam o tym bardziej szczegółowo, bo dziś nie chcę już przeciągać.

Nie dziwcie się więc, że dzisiejszy żużel już mnie tak nie kręci. Za mało w nim wyrazistych osobowości. Z obecnych ścigantów, w tamtych latach załapaliby się do finałowej rozgrywki tylko Tomek Gollob, Jarek Hampel, Greg Hancock, Jason Crump, Andreas Jonsson (?) oraz Nicki Pedersen, lecz tylko w swojej mistrzowskiej formie. I to wsio!

Przecież nawet w skokach narciarskich jest cykliczny, całosezonowy Puchar Świata, ale są i jednorazowe mistrzostwa globu. Nie można tak w żużlu?

A zresztą, tak naprawdę, to co nas najbardziej podnieca, to liga przeca! Ta jednak rusza dopiero za tydzień.

Mam pecha, bo mnie lekarz właśnie rzekł: - Przez najbliższe trzy tygodnie panie Bartku no speedway, no sex, no alcohol!
- Panie doktorze, jak tu żyć?!
Bartłomiej Czekański

Lekarze zalecili mi trzytygodniowy rozbrat z żużlem. Jak bez tego żyć, doktorze?
Lekarze zalecili mi trzytygodniowy rozbrat z żużlem. Jak bez tego żyć, doktorze?
Źródło artykułu: