Jakiś czas przed prezentacją przedefilował wraz z Tomaszem Gollobem i adeptami szkółki dookoła stadionu, tu i ówdzie pokłonił się kibicom i wrócił do parku maszyn. I przyznać trzeba, że otrzymał od widowni naprawdę rzęsiste brawa, a transparent wywieszony w kibicowskim "młynie" na wyjściu z pierwszego łuku nie pozostawiał złudzeń, że najbardziej wierna, ale też zadziorna i wymagająca część gorzowskiej publiczności ma o swoim byłym już prezesie zdanie raczej niezłe. To jest pewien ewenement, bo takich pożegnań, nie zawodnika przecież, który byłby przez lata całe bożyszczem tłumów, tylko działacza, nie ma w naszym sporcie, nie tylko żużlowym zbyt wiele. Ludzie zawiadujący klubami z reguły odchodzą bez rozgłosu, a jeżeli już to jest to rozgłos raczej negatywny. Żeby nie szukać daleko wystarczy sobie przypomnieć, w jaki sposób rozstał się z dotychczasową pracą były już na szczęście zarząd Azotów-Tauronu Tarnów. Pan prezes i wiceprezes mogliby wykonać wzorem Komarnickiego rundę dookoła stadionu, ale chyba tylko przy użyciu taczek.
Co by nie powiedzieć jednak, sternik gorzowian na swoje "pięć minut" z pewnością zasłużył, bo też zrobił dla gorzowskiego speedwaya naprawdę sporo. Oczywiście nie jestem w tamtejszym środowisku, więc pisząc niejako z zewnątrz dostrzegam to co widoczne gołym okiem. A gołym okiem widać przede wszystkim bardzo ładny, nowoczesny jak na standardy światowego żużla, stadion, widać organizowane tutaj fantastyczne imprezy, z mistrzostwami globu czy meczem Polska - Reszta Świata na czele. Widać również drużynę, która liczy się w ekstralidze, chociaż do tej pory nie udało jej się spełnić marzeń kibiców i samego prezesa, bo chociaż ma wszelkie dane, nie może się wspiąć wyżej niż trzecie miejsce w ekstralidze. Taki urok sportu. Ale pamiętam doskonale, bo bywałem w tamtych latach w Gorzowie Wielkopolskim na rozmaitych imprezach, jak to wszystko wyglądało kiedy "Komar" zaczynał swoją pracę dla klubu. Jest zasadnicza różnica, więc myślę sobie, że na taki standing ovations sobie w swoim mieście zasłużył i wiele można mu wybaczyć, przede wszystkim coś, co określa się często miłością własną. Władysław Komarnicki najzwyczajniej zdaje się wyznawać zasadę "kto mnie doceni, jak sam siebie nie docenię?", czego przykładem jest książeczka, która ujrzała świat w dniu pożegnania. Pan prezes postanowił zrobić bilans swojego życia i uczynił to w formie rozmowy samego ze sobą z wykorzystaniem Bogu ducha winnej latorośli. Kibic żużla może jednak po jej lekturze czuć zawód, bo o sporcie jest w niej najmniej. Może za to dowiedzieć się (oczywiście jeśli go to interesuje), między innymi o szkolnych latach naszego bohatera, jak w stanie wojennym "bohatersko" przedzierał się do... NRD, dlaczego przegrał wybory do senatu itd. Coś tam znajdzie też o speedwayu, szkoda tylko, że nie pokazał tej części pracy jakiemuś obeznanemu w temacie miejscowemu dziennikarzowi. Może wtedy nie napisałby, że Tomasz Gollob odszedł z Tarnowa do Gorzowa kiedy Unia spadła z ekstraligi, bo to nieprawda, ani też nie wpadłby na pomysł, że jedną z legend światowego żużla jest... Lee Richardson. Zapewne pomylił Anglika z Tony Rickardssonem, ale papier jak to mawiają wszystko przyjął.
Skoro jednak na "sportowej emeryturze" poczuje się lepiej z własną biografią pod poduszką, niech mu będzie. Powiem wam teraz komu najbardziej będzie go brakować. Ano dziennikarzom. Zawsze mogli liczyć, że coś "chlapnie", że zadziała w myśl maksymy, że co w sercu, to na języku, że dostarczy jakiś temat, którym żyły będą media, a za ich pośrednictwem oczywiście kibice. "Leniwe, spasione koty" przejdą zapewne do kanonu popularnych żużlowych cytatów. Do dziś pamiętamy przecież "ścierwo zawieszone na długim kiju" sprzed dwóch dekad, autorstwa całkiem innego Władysława, równie nota bene barwnego jak Komarnicki.
Robert Noga
Stanal - c Czytaj całość