Jeszcze do niedawna tytuł indywidualnego mistrza kraju to był dla żużlowca największy honor. Paweł Waloszek pytany o swój największy sukces (a był już wtedy między innymi wicemistrzem świata) odpowiedział: indywidualne mistrzostwo Polski, którego nigdy nie zdobyłem. Dla wielu zawodników sama nominacja do eliminacji mistrzostw była nie lada honorem i wyzwaniem. Każde zawody z tego cyklu, niekoniecznie nawet finał traktowane było jak święto speedwaya, nie tylko przez kibiców. Także, a może nawet przede wszystkim, przez zawodników. A dziś? Dziś na przykład w Krośnie różnica poziomów pomiędzy czołówką o zawodnikami z końca klasyfikacji była gigantyczna. Jak może jednak być inaczej skoro nie przyjechała jedna trzecia nominowanych do startu zawodników. Podobne sytuacje miały miejsce także w pozostałych trzech turniejach ćwierćfinałowych. Pytam więc, po co kluby zgłaszają zawodników jeżeli potem ci w większości (bo pomijam tutaj oczywiście przypadki losowe) kompletnie je olewają, mając gdzieś fakt, że zabijają tradycję i to co było do niedawna niemal świętością. Poziom zawodów na Podkarpaciu w związku z różnicą klas był żałośnie niski. Przygotowanie sprzętowe części zawodników- tragiczne. W całych zawodach naliczyłem aż kilkanaście defektów, ewentualnie wykluczeń. Identycznie było w ćwierćfinale w Krakowie. Zupełnie tak jakby były to regionalne zawody dla początkujących juniorów, a nie impreza rangi mistrzostw kraju. Przy czym w zawodach juniorów widać przynajmniej ambicję, a tutaj mnożyły się przypadki, że zawodnicy, którzy tracili kontakt z czołówką, pokonywali dystans stylem rowerowym.
Przykre? Przykre. Czy naprawdę w polskim żużlu liczy się już tylko ligowa, komercyjna obróbka? Może to jest temat do przemyśleń także dla naszych działaczy, którzy zarządzają polskim żużlem? Może powinni dać z siebie w tej materii coś więcej niż tylko ustalić miejsca poszczególnych zawodów oraz nominować na nie zawodników i sędziów. Ale zdaje się, że niestety nie mają na to czasu. Nie mają, bo zajęci są notorycznym grzebaniem w regulaminach. Lubują się wręcz w wszelkich, corocznych właściwie zmianach, które są coraz bardziej kuriozalne i niezrozumiałe. Żużel jest z zasady sportem prostym w odbiorze. Czterech zawodników ściga się na dystansie czterech okrążeń na zamkniętym torze. Tyle filozofii, ale tylko w teorii. W praktyce ten trwający minutę wyścig jest już obłożony tyloma zmieniającymi się zasadami, regułami, nakazami i zakazami, w części bezrefleksyjnie skopiowanymi z Anglii, a one nie zawsze dają się zaadoptować do naszych realiów. W efekcie zaczynamy się w tym wszystkim gubić. Wszyscy; kibice, dziennikarze, sędziowie, klubowi działacze (na co coraz więcej dowodów) a nawet, mam wrażenie, sami twórcy żużlowego prawa. Casus „gościa” Damiana Adamczaka w zespole z Rzeszowa, który okazał się być nieuprawniony do startu w PGE Marma, to najświeższy dowód. Dlaczego nieuprawniony. Ano dlatego, że (jak czytamy na oficjalnej stronie ekstraligi): "sposób reprezentacji Klubu Żużlowego "Orzeł" Łódź na przedstawionej sędziemu w momencie zgłoszenia składów w dniu zawodów zgodzie na udział Damiana Adamczaka w przedmiotowym meczu na zasadach "gościa" niezgodny ze sposobem reprezentacji stowarzyszania określonym w KRS". Ot pani prezes z Łodzi podpisała zgodę sama, bo akurat nie było drugiego członka zarządu. A gdyby tak Adamczak zdobył trochę więcej punktów? Gospodarze mecz by przegrali i tyle. Przy zielonym stoliku. Mam wrażenie, że tak oto dobijamy do granic absurdu, do granic poza którymi jest już tylko groteska. Jak to działa na wizerunek naszego sportu, nikomu chyba tłumaczyć nie trzeba. We wspomnianym Krośnie trener kadry Marek Cieślak pytany przez dziennikarza co sądzi o kolejnych proponowanych zmianach mających "zbawić" polski speedway odparł krótko i dobitnie: "bez komentarza". Czas skończyć ten chocholi taniec z paragrafami, bo regulamin sportu żużlowego w Polsce jest już chyba grubszy od kodeksu cywilnego. Żeby nie było jak w starym dowcipie, że staliśmy na skraju przepaści, ale na skutek reform zrobiliśmy olbrzymi krok do przodu...
Robert Noga