Polonia to był taki super lokal, niestety nie odbudowany po wojennych zniszczeniach. W tym miejscu jest dziś skwer ze schodkami na rogu Chrobrego i 3 Maja. Po wojnie przez długie lata kawałek dalej ku Starostwu funkcjonowała restauracja i kawiarnia Tęczowa z tarasem, ulubiony lokal rybnickich piłkarzy oraz żużlowców. To tam, jak sam wspominał, ”Chima” Maj rysował na serwetce młodemu Antkowi Worynie, jak i w którym momencie ma wyłamywać motocykl przed wejściem w łuk. I nauczył młodziana tak, że ten niebawem stał się jednym z czwórki liderów, tzw. muszkieterów rybnickich (Maj, Tkocz, Woryna, Wyglenda), żużlowcem światowego formatu. Został też historycznie pierwszym Polakiem dekorowanym medalem IMŚ na żużlu.
Wracając do początków, czyli pierwszych lat 30. ubiegłego wieku, klub zaczynał od zera, jak dziś, co przecież nie znaczy, że nikt przedtem nie ścigał się w Rybniku na motocyklach. Kto tylko miał motocykl, a dużo ich nie było, ten stawał do wyścigów - na targowisku, zwanym Październią, na zarudzkich ugorach, a zimą, gdy lody ścięły rybniki, czyli stawy, których na tej ziemi było zatrzęsienie, to i tam stawiali się śmiałkowie na huczących maszynach, żeby wyzwolić ukryte na co dzień piekielne mechaniczne moce. Ciężkie to były bestie znanych zachodnich firm Ariel, DKW, NSU, Rudge. Jeden z owych pionierów, Józef Draga, najstarszy brat sławnego później Ludwika, razu pewnego nie ustrzegł się wypadku i zatopienia motoru w zimnej topieli rudzkiego stawu pod budowanym już wówczas stadionem. Józef siłą rzeczy był wśród pionierów, i to wcale nie najmłodszym, bo już w ”chrystusowych” latach, gdy powstawał pierwszy RKM. To był fachowiec pierwsza klasa, złota rączka, genialny mechanik, a fachu uczył potem również dużo młodszych braci, Henryka i Ludwika. Józef miał warsztat przy Łony (róg Staszica), mieszkał dwa kroki dalej, zatrudniał ludzi, nie mógł opędzić się od klientów. Sport, wyścigi były jego pasją, głównie w wydaniu ulicznym. Najmłodszy Ludwik wspominał o bogatej kolekcji trofeów brata Józefa, skonfiskowanych przez ”wyzwoleńczą” armię ze wschodu.
Takich biznesmenów wśród założycieli RKM było bez liku, właściwie niemal wszyscy jednocześnie prowadzili swoje biznesy i uprawiali motorowe pasje. Rudolf Bogusławski, Edward Nardeli, Józef Stallmach, Hipolit Mydlak, Zdzisław Bysiek, Eryk Pierchała, Ludwik Fajkis, Jan Sanecznik. Wszędzie było ich pełno - własna firma, a w wolnych chwilach ostra jazda szosami i bezdrożami zielonego Rybnika. Wieczorami zaś skóra poważnego działacza i bogate życie towarzyskie, przy herbacie z kołoczem, markowym piwku z browaru Hermanna Müllera, czy zwykłym sznapsie ”na zdrowi”. Ówczesne lokale nigdy nie świeciły pustkami, raczej trudno było o wolny stolik. Tętniąca życiem była urokliwa restauracja - kasyno z ogródkiem przy hucie na Paruszowcu, dosłownie parę kroków od rodzinnego domu Andrzeja Wyglendy. Często zasiadano w sławetnej Zamkowej przy młynie (późniejszy Bombaj - niezwykłe centrum kultury jazzującego Rybnika), na "Biołej Sali" nieopodal Rynku, u Stokłosy koło poczty (gustowna dwulokalowa Rybniczanka z balkonem), w Świerklańcu. Z innych na Kościelnej po wojnie był pachnący kawą Kaprys, była oczywiście Potacznia (potem Bałtyk przy Raciborskiej), Kamyczek przy szosie ku Świerklanom i Chwałowicom. W drodze ku Gliwicom na górce hen za stadionem stał zajazd zwany Wielopolanką, skąd cały Rybnik widać było jak na dłoni. Tam z kolei zasiadały grupy ogorzałych w nieludzkim hycu pieców pracowników pobliskich cegielni wielopolskich. Serwowano tam zimne piwo do niekończących się dyskusji o czornym sporcie i jego rybnickich herosach. Na tej pierwszej Potaczni pod Kupczakowcem przy Raciborskiej było szczególnie gwarno w dni targowe, także koń mógł tam ugasić pragnienie w oczekiwaniu na swego pana. Oj, niejeden tam poszedł waszpek piwa - z jednej, a wody z owsem dla cierpliwego konia - z drugiej strony. Nawet utarło się w Rybniku takie stadionowe zawołanie: ”Co tak stoisz, jak tyn koń pod Potacznią?”.
Gdy już o koniach mowa, warto wspomnieć, iż ojciec Zygmunta Kuchty, niesłychanie walecznego żużlowca z połowy ubiegłego stulecia, miał gospodarstwo z końmi na Maroko (stara, bliska centrum dzielnica Rybnika), a sam też od motoryzacji nie stronił. Ojcowską mądrością i rybnickim instynktem wiedziony (żużel z mlekiem wyssany), synkowi motocykl jeszcze zdążył sprawić, zanim zginął z rąk sowieckich siepaczy pod sam koniec wojny na oczach kilkunastoletniego syna, przyszłego żużlowca (fakt ten przypomina bliski sąsiad rodziny spod Zebrzydowickiej). Pechowy "Ziguś" na progu lat 50. miał obiecujący początek w Rybniku, powołany potem został do służby wojskowej w stołecznej Legii (1955-1956), by rok później po koszmarnym wypadku na rybnickim torze stać się inwalidą do końca życia.
W latach pierwszych rybnickiego fenomenu warunkiem koniecznym funkcjonowania w branży był motocykl, pełniący rolę klubowej legitymacji i argumentu w dyskusji. Czasy trudne, pierwsze lata wolnej Polski, trwa wielki światowy kryzys ekonomiczny lat 1929-1935. Oprócz kryzysu na szczęście zachodni wiatr dziejowy niesie również na ziemie Górnego Śląska (i jeszcze Wielkopolski oraz Pomorza) modę i styl życia Zachodu, o czym w centralnej i wschodniej Polsce nawet się nikomu nie śniło. O kształcie raczkującej dyscypliny decydowali ludzie majętni (czy dziś jest inaczej?), ówcześni biznesmeni, oraz szeroko rozumiane Miasto z legendarnym gospodarzem, burmistrzem Władysławem Weberem na czele.
O motocyklu marzyły aktywne masy młodych mieszkańców rybnickich dzielnic, Maroka, Meksyku, Paryża, Zamysłowa, Piasków, Paruszowca oraz pobliskich górniczych miasteczek - Niedobczyc, Chwałowic i Boguszowic (zwanych też Pekinem), nie mówiąc o grodach i wioskach dużego rybnickiego powiatu (z Żorami, Wodzisławiem i Jastrzębiem). Każda rybnicka dziura (nie mylić z żużlowcem Pawłem Dziurą i jego braćmi Józefem i Franciszkiem) miała swojego żużlowca, nie zawsze co prawda na całą Polskę znanego, ale tak samo pobudzającego wyobraźnię, budzącego emocje, czasem trwogę, a zawsze lokalny podziw i szacunek. Stąd wywodziły się owe złote zastępy zawodników, tworzących przepiękną historię klubu żużlowego z Rybnika. To stamtąd w dniach zawodów motocyklowych zjeżdżały całe rzesze sympatyków ekstremalnego ścigania na dwóch kołach z silnikiem pośrodku. Wszyscy chcieli obejrzeć ekscytujące zawody, niektórzy decydowali się samemu próbować.
Tak rodziła się ta niepojęta potęga Górnika i sekcji żużlowej KS ROW. W Rybniku co roku dziesiątki kandydatów zgłaszało się do sztabu szkoleniowego przy stadionie. Fenomen, wliczając Rybki ze zmiennym szczęściem, trwa do dziś. Nie było, rzecz znamienna, jednego trenera. Trener Grabowski na dziś to optimum, ale… Dlaczego dotąd Rybnik nie wychował sobie choćby kilku dobrych szkoleniowców na długie lata? Andrzej Wyglenda i Jerzy Gryt byli ostatnimi szkoleniowcami z prawdziwego zdarzenia. Po wychowawcy marzenie, Józefie Wieczorku, swoje krótkie rozdziały szkoleniowe zapisali Stanisław Tkocz (był nawet typowany jako trener sbornej ZSRS), Joachim Maj i Antoni Woryna. Świetne papiery trenerskie, niestety nigdy nie wykorzystane, ma wciąż Grzegorz Szczepanik, były zawodnik ROW-u, startujący także w lidze brytyjskiej. Adam Pawliczek z powodu oszczędności na dobrą sprawę nie dostał szansy, bo za taką trudno uznać zaniechanie intensywnego naboru i organizowanie jednego treningu raz na dwa miesiące, gdyż na więcej zabrakło środków.
Początki są trudne, zawsze bywają, ale tak rodzi się prawdziwa wielkość na lata. Niestety wszędzie wokół króluje wszechmogący pieniądz. Trudno się oprzeć jego obłudnej magii. Ale trzeba chociaż próbować. Tylko bowiem powrót do korzeni, gdzie kasa owszem też, ale najpierw żarliwa pasja działaczy, mieszkańców miasta i okolic z przekonanymi do sprawy naszymi przedstawicielami w samorządzie lokalnym, mogą Rybnikowi przywrócić blask - należnej bez żadnej łaski - chwały. Uszanowanie wiekowej tradycji jest powinnością, a także rozumną strategią po stokroć wartościowszą, niż wynajdywanie nowych specjalności sportowych dla Rybnika, miasta kuźni żużlowych talentów słynnej w szerokim świecie.
Mocne fundamenty, z trwale wpisaną w krajobraz bazą szkoleniową dla młodych adeptów (niezależnie od osiąganych przez nich w krótkiej perspektywie wyników), to w Rybniku zawsze podnosiło klub żużlowy z trudnych dziejowych depresji. Trzeba dodać, iż takiego dna, gdzie młodych trzeba kupować od innych, jeszcze nie było. Zwyczajny wstyd. Pierwsze posunięcia prezesa i ekipy nowego klubu zdają się wreszcie "budować na skale".
Żelaznej konsekwencji i ofiarnych robotników dziś trzeba. Są tacy na podorędziu, zwłaszcza w środowisku miniżużlowych Rybek, że pozwolę sobie wymienić choćby tylko ikonę Antoniego Szymika, przyjaciela nieodżałowanego śp. Andrzeja Skulskiego czy pełnego pasji Darka Przeliorza "Porzeczkę". Życzliwości środowisk miejskich, biznesowych i, mniej czy bardziej oficjalnych, kibicowskich wypada życzyć prezesowi Krzysztofowi Mrozkowi na drodze do odbudowy dawnej chwały.
Wierni kibice w liczbie około tysiąca do dwóch byli, są i będą, bo taka już jest ich wierna natura - zasługi kogokolwiek nie mają tu znaczenia - oni przyjdą zawsze, tak czy siak. Ci zniechęceni powrócą, nie ma obaw, jeśli agresywni okażą się w walce na torze miejscowi żużlowcy, nie zaś organizatorzy, jeśli tylko poczują się znów na stadionie życzliwie przyjmowaną publicznością, nie popychadłem dla napakowanych ochroniarzy demonstrujących tępą siłę wobec żywiołowo reagujących, ale z gruntu spokojnych widzów.
Dyskrecja, umiar i kultura musi wpierw emanować od strony kierownictwa spektaklu, żeby oczekiwać tego samego od publiczności.
Stefan Smołka