Mateusz Kędzierski: Do zawodów podszedłeś jako rezerwowy, ale udało ci się wystartować w aż czterech wyścigach. Co więcej, uzyskałeś awans do finałów IMŚJ i możesz być w 100 proc. zadowolony z siebie.
Kacper Gomólski: Dokładnie tak. Śmialiśmy się z Arturem Czają, że będziemy musieli jechać pięć biegów w trzech kolejkach, o ile się odbędą. Już po pierwszym biegu było widać, że zawody będą się ciągnąć i w każdej chwili mogą zostać przerwane. Jestem niezmiernie zadowolony, że mogłem wystartować. Cieszy to, że awansowaliśmy w pięciu. Pomału szykuje się zeszłoroczny finał, w którym brało udział wielu Polaków.
Zawody w Rawiczu były specyficzne i na pewno niezbyt przyjemne dla kibiców. Było to spowodowane bardzo trudnym torem.
- Pierwszy raz jechałem na takim torze. Nie dość, że był dziurawy, to jeszcze bardzo przyczepny. Nie wiem czy był dzisiaj jakiś zawodnik, który jechał przez wszystkie okrążenia na pełnym gazie. Chyba by musiał mieć bardzo mocny silnik, dzięki któremu przejechałby bez problemów po każdej dziurze. Dzisiaj mieliśmy parodię żużla i trzeba to podkreślić. Nie było to ściganie, tylko walka z torem, a nie z rywalami.
To dobrze, że odjechaliście te zawody, czy może lepiej byłoby je odwołać?
- Zawody były na siłę odgrywane. Tak wyszło, że wszyscy Polacy awansowali do finałów. Możemy już zapomnieć o tym ściganiu i skupić się na przykład na meczu ligowym w Gnieźnie, który mamy w niedzielę. Oczywiście jest z czego się cieszyć. Reszta chłopaków jeździła już w finałach IMŚJ. Ja się cieszę, że można powiedzieć z 18. pozycji zakończyłem zawody na czwartym miejscu.
Jesteś kibicem "czarnego sportu"? Mamy dla Ciebie fanpage na Facebooku. Zapraszamy!
W jednym z biegów zapoznałeś się z torem. Ze zdrowiem wszystko OK.? To był twój błąd?
- Start był dobry, a na wejściu w pierwszy łuk spotkaliśmy się z Jacobem Thorssellem. Delikatnie mnie podciął i upadłem na tyłek. Skończyło się obiciach.
Dobrze dla ciebie, że w powtórce pojechaliście w pełnej obsadzie.
- Myślę, że to była dobra decyzja, bo byłem podcięty. Później znowu bieg został przerwany nie wiadomo dlaczego. Fakt, że Szwed troszkę przejechał mi po lampasie. Najważniejsze, że zdrowo zakończyliśmy zawody.
Zapytam jeszcze o niedzielny mecz ligowy. Powracasz na swój macierzysty tor do Gniezna. Bez sentymentów podejdziesz do tego spotkania?
- Sentymenty już dawno się skończyły. Oczywiście Gniezno nadal jest w moim sercu, bo ja tam mieszkam. Na co dzień przebywam w tym mieście. W Tarnowie jestem już drugi rok, więc żadnych sentymentów nie będzie. Będę walczył do końca. Nie napinam się na ten start. Będzie to dla mnie mecz jak każdy inny. Będę się starał zrobić tyle samo punktów w niedzielę, jak podczas zawodów w Rawiczu.
Beniaminek z Gniezna ma jak do tej pory trudne życie w ENEA Ekstralidze. Na pewno śledzisz wyniki Lechma Startu. Co sądzisz o sile tej drużyny?
- Nazwiska mają dobre, ale tato mi zawsze tłumaczył, że nazwiska nie jeżdżą. Jeśli chodzi o tą drużynę, to się niestety sprawdza. Cóż, tak to bywa, że beniaminek ma zawsze ciężko. Gniezno po 13 latach wchodzi do Ekstraligi i nie ma lekko.
Jeśli chodzi o twoją drużynę, to na pewno możecie być podbudowani po derbowej wygranej z PGE Marmą Rzeszów. Złapaliście wiatr w żagle i będziecie teraz przypominać Unię Tarnów z sezonu 2012?
- Oby tak było. Szkoda, że w niedzielę zabraknie z nami Leona Madsena. Pokazaliśmy w Rzeszowie, że bez niego potrafimy wygrywać mecze. Pojedziemy dla niego, bo jest on ważnym elementem i punktem naszej drużyny. Jesteśmy podbudowani ostatnim meczem w Rzeszowie i to na pewno nas napędza.