Grzegorz Drozd: Ręka, kufel, mózg na ścianie

To była typowa osiedlowa speluna. Gołe ściany, proste ławki i krzesła. Pod sufitem ołtarz, czyli telewizor, z którego leciała transmisja z ostatniej rundy GP 1997 roku z duńskiego Vojens.

W tym artykule dowiesz się o:

Napięcie wśród osiedlowej kibolki kochającej żużel rosło z każdą minutą. Polski rodzynek -Tomek Gollob, walczył o swój pierwszy medal w mistrzostwach świata. Zaś dla Polski pierwszy od osiemnastu lat i srebrnego medalu Zenka Plecha na chorzowskim Stutysięczniku. O wszystkim miał zadecydować ostatni wyścig wieczoru. Gollob, czy Rickardsson? Komu przypadnie brąz? Emocje sięgnęły zenitu. Nagle rozniósł się huk. To kufel z całą siłą roztrzaskał się o podłogę. - Na szczęście! - krzyknął jeden z kibiców, który rozbił swoją szklankę. Po chwili na straty idą kolejne kufle. Szefowa nie wytrzymuje. Wychodzi na środek knajpy i szantażuje, że jeśli nie skończy się ta hucpa, to wyłączy transmisję. - Biedna kobieta nie wie, że ryzykuje życiem - pomyślałem. Chwila próby. Ona - sama jedna biedna pani w starszym wieku z detonatorem w dłoni, znaczy się pilotem. Na przeciw niej - banda podchmielonych facetów z obłędem w oczach. Od alkoholu, żużla i nienawiści do szantażystki. Po chwili zrozumiała: albo żużel, albo śmierć. Knajpy, która poszłaby z dymem, gdyby zdetonowała przycisk. Tymczasem żużlowcy wsiadają na motory. Szykuje się finał. Wszyscy wstają.Stoją na ławkach, a nawet stołach! Zielone świtało i taśma w górę! Knajpa wstrzymuje oddech. Po chwili wybucha szaleństwo. Po atomowym starcie Gollob prowadzi!

Polak jedzie zbyt nerwowo. Za często się ogląda i popełnia typowe dla siebie błędy. W rezultacie spada na ostatnie miejsce. Na przedzie Anglik Mark Loram. Człowiek stworzony do jazdy na żużlu. Połknął Golloba już na pierwszym okrążeniu i broni zwycięstwa przed naciskającym Tonym Rickardssonem. Już nikt nie patrzy na Golloba. Jego miejsce jest bez znaczenia. Wszystko w rękach Anglika. Jeśli dowiezie zwycięstwo Polak będzie miał brązowy medal. Rickardsson wychodzi ze skóry, ostatnie okrążenie. Szalejący Szwed za plecami Lorama nie jest w stanie nic zrobić. Meta. Anglik podnosi zaciśniętą pięść w geście triumfu. Łzy szczęścia Golloba i Lorama. Razem odstawiają taniec radości. Brąz dla Polaka. Loram pierwsze zwycięstwo w Grand Prix dla siebie i dla Anglii. W lokalu pusto. Zostaje tylko roztłuczone szkło i łzy właścicielki z bezsilności.

Grunge style

Lata dziewięćdziesiąte to grunge, rock i metal. Przydługawe kraciaste koszule, długie włosy, wytarte dżinsy oraz piercing. Dokładnie taki image w tamtym czasie miał Mark Loram. Fryzura do ramion, kraciasta koszula i kolczyk w brwi. Summer job – taki napis widniał na kevlarze Marka. Anglik lubił czarną robotę, czyli breaktaking speedway. Od startu do mety. W drugiej części sezonu 1997 wchodził na odpowiednie obroty. Wraz z Gary Havelockiem i Joe Screenem tworzyli wielką trójkę Bradford Dukes. Książęta pewnie zmierzały po upragnione mistrzostwo ligi. Od momentu reaktywacji i ogromnych zabiegów promotora Alana Hama, kompletowania wyborowych składów nigdy wcześniej nie udało się wygrać ligi. W 1997 roku Loram przeszedł z Exeter do Dukes i był to strzał w dziesiątkę. Trójka niesfornych i kolorowych Anglików rządziła w lidze. W maju po raz pierwszy w karierze Loram został indywidualnym mistrzem Anglii. W ligach punktował równo i na wysokim poziomie. Pozostawało niespełnione marzenie o zwycięstwie w turnieju Grand Prix.

Już w sierpniu podczas brytyjskiej rundy, która odbyła się na jego domowym torze Odsal, w Bradford miał ogromną chrapkę na zwycięstwo. Bezpardonowa akcja na pograniczu faulu w finale Amerykanina Bllego Hamilla zniweczyła plany Lorama. Na wyjściu z pierwszego łuku aktualny mistrz świata potrącił Anglika, który nie kontynuował jazdy. Co się odwlecze, to nie uciecze. Marzenie spełniło się 20 września na torze Ole Olsena w Vojens. Tor stworzony dla wirtuozów trasy. Krótki i techniczny duński tor preferuje żużlowców takich jak Loram, którzy potrafią twardo walczyć w kontakcie. Wielka brawura, pasja w ataku i znakomita sylwetka, to były walory Brytyjczyka. Idola tłumów. Nie ma chyba kibica na świecie, który stwierdziłby, że nie lubił oglądać w akcji Marka Lorama. Ostry jak brzmienie bendów ze Seattle był ulubieńcem nie tylko nastolatków.
[nextpage]
Sharky Mark

Tor w Linkoeping leży z dala od centrum miasta. Na szwedzki wzór standardowo wśród zielonych łąk i drzew. Prowizoryczne trybuny zamontowane na głównej prostej, a także pierwszym łuku. Resztę stanowią zielone wały. Arena walki to techniczny i krótki tor. Znakomicie wyprofilowany. W 1999 roku na obiekcie w Linkoeping miała odbyć się druga runda Grnad Prix. Po pierwszej odsłonie na fotel lidera wskoczył Tomek Gollob, który w świetnym stylu zwyciężył na błotnistej praskiej Markecie. W Linkoeping wszyscy liczyli, że deszcz oszczędzi żużlowców. Miejscowa publiczność wierzyła, że straty do lidera odrobi miejscowy guru Tony Rickardsson, który ostro potraktowany przez sędziego w Pradze został wykluczony za opóźnianie startu, co zakończyło się klęską w końcowej punktacji dla Szweda. Gospodarze w gronie stałych uczestników cyklu posiadali aż sześciu żużlowców toteż światowa federacja postanowiła przyznać dzikie karty zawodnikom innych nacji. Zaproszenie dostał obiecujący i perspektywiczny Polak - Sebastian Ułamek, a także Mark Loram, który po słabym poprzednim sezonie wypadł z cyklu. - Nie mogłem przystosować się do nowej pucharowej formuły, w której dwa nieudane starty eliminowały zawodnika z turnieju - mówił Mark. Format eliminatorów nigdy nie był na rękę walczakom, którzy z trudem wydzierają każde oczko. Preferował startowców, odpornych psychicznie i doświadczonych cwaniaków. Mark Loram to przede wszystkim serce na torze. Bez sztuczek i kunktatorstwa. Tak podszedł i do turnieju w Linkoeping.

Po 10. wyścigu kończącym pierwszą fazę zawodów nad stadionem przeszła ogromna ulewa. Na torze stanęły kałuże. Organizatorzy ze stoickim spokojem zapewnili Ole Olsena, że przygotują nawierzchnię do dalszej jazdy. W ruch poszły ciężarówki, które wysypały wiele ton suchego materiału. W kilka dni po turnieju Polskę obiegły zdjęcia, które przedstawiały nowatorskie metody przygotowania nawierzchni. Podczas licznych wizyt na meczach szwedzkiej Elitserien przekonałem się, że podobne praktyki, to standard.

Deszcz często bywa najlepszym toromistrzem. Tak było i w tym przypadku. Mokry, przyczepny, ale jednolity na całej szerokości tor stworzył znakomite widowisko, którego kulminacyjnym momentem był finał. Pod start podjechał Tony Rickardsson, który tego wieczoru pokazał ogromny kunszt jazdy na trasie. Tony jeździł jak w transie. Obok niego cwany lis - Jimmy Nilsen. Dalej Mark Loram i spod siatki Australijczyk Leigh Adams, dla którego był to debiut w finale. Pasywny i mało dynamiczny po szerokiej Adams był niemalże skazany na pożarcie. - Jeśli ktoś ma zatrzymać Szwedów w tym wyścigu, to tylko Mark Loram - pomyślałem. Po starcie na czoło wyszli dawaj Szwedzi. Za plecami czaił się Loram. Najpierw na wskutek błędu Rickardssona Anglik przeszedł na drugie miejsce i usadowił się za plecami Nilsena. Czaił się niczym rekin, który zapolował na kolejną ofiarę. Tym razem na główne danie dnia. Na pełnej manetce wchodził w kolejne wiraże. Zbliżał się do Nilsena metr po metrze. W końcu na wejściu w kolejny łuk przeciął tor jazdy Nilsenowi, który zastosował nożyce i odbił pierwsze miejsce. Anglik nie spasował i na kolejnym, a zarazem ostatnim okrążeniu powtórzył manewr i ponownie wyszedł na prowadzenie, które dowiózł do mety. To był fantastyczny speedway. Wyścig przeszedł do historii żużla. Z parkingu wybiegli koledzy z toru. Billy Hamill, Joe Screen i inni. Każdy był pod wielkim wrażeniem walki i stylu Lorama. - Taki żużel mógł odjechać tylko on - padały w nieskończoność głosy.

Lokal Matador

Martin Dugard jest typowym przypadkiem gościa, który skazany był na żużel. Dziadek zawodnik i ojciec zawodnik. W dodatku tata Bob promotor, toromistrz, a w zasadzie człowiek orkiestra w Eastbourne Eagles. Martin to pokolenie Gary Havelocka, Chrisa Louisa, czy Marka Lorama. Efekt prowadzonych szkółek dla małych chłopców na terenie Wielkiej Brytanii w latach osiemdziesiątych. Zaczynał od wyścigów na trawie. Później debiut w słabszej lidze, pierwsze sukcesy juniorskie i debiut w najwyższej klasie rozrywkowej w Oxford Cheetahs przy boku najlepszego wówczas żużlowca świata Duńczyka Hansa Nielsena. Książkowy scenariusz. Kariera Martina Dugarda rozwijała się w błyskawicznym tempie. W 1990 roku awansował do finału indywidualnych mistrzostw świata. Zawody odbyły się na Odsal w Bradford. Dugard miał sposobność zadebiutować przed własną publicznością. Skończyło się na 11. miejscu. - Ma jeszcze czas - mówili kibice. Kariera się rozwijała. Na stałe trafił do reprezentacji Wielkiej Brytanii. W Oxford wraz z Nielsenem stanowił dwójkę liderów.

W 1992 roku postanowił, że po ubiegłorocznej porażce w eliminacjach mistrzostw świata wejdzie do finału i pokaże na co go stać. Plan w zasadzie wykonał. Po zaciętej batalii zajął ósme ostatnie premiowane awansem miejsce w półfinale mistrzostw świata w austriackim Wiener Neustad. Finał w tamtym roku odbył się w Polsce. Przepis mówił, że jeśli żaden z reprezentantów gospodarzy nie zdołał wejść w sportowej walce do finału, to nominacje dostanie żużlowiec z tego kraju, który najdalej zaszedł w eliminacjach. Regulamin został zastosowany. Polacy 20 lat temu należeli w świecie do trzeciego rzutu. Pech chciał, że najlepszy wynik w eliminacjach osiągnął Sławomir Drabik, który zajął 11. miejsce na austriackim torze. Przepis okazał się bezlitosny dla Dugarda, który został zmuszony pozostać we wrocławskim parkingu i przyglądać się walce kolegów. - To doświadczenie odcisnęło na mnie spore piętno. Poczułem się oszukany i straciłem wiele ze swej motywacji - mówił po latach od tamtych wydarzeń w parkingu Eastbourne Dugard. Mimo kilku świetnych sezonów to właśnie Eastborune i ich specyficzny obiekt Arlington Arena położony w malowniczym parku z daleka od miasta był sercem Martina. Tu wychowywał się jego ojciec i zaangażowana jest od wielu lat w speedway cała jego rodzina. Dugard do Eastbourne powrócił po feralnym 1992 roku i reprezentował ten klub do końca kariery. Po 1992 roku Dugard w dalszym ciągu był reprezentantem Wielkiej Brytanii, ale wyraźnie jego kariera nabrała innego pędu. - Skoncentrowałem się na moim klubie i rozgrywkach na brytyjskich torach - przyznaje Martin. Warto dodać, że chłopaki z Eastbourne zawsze stanowili zwartą paczkę. Położenie geograficzne, czyli na samym południu, z dala od innych ośrodków żużlowych potęgowała więzy ekipy Eastbourne. Dawid Norris, Dean Barker, Martin Dugard, a nawet zagraniczni jeźdźcy, jak Stefan Andersson, Stefan Danno, to żużlowcy utożsamiani z Eastbourne Eagles jak rzadko kiedy inni żużlowcy z innymi klubami.

W 2000 roku Martin był w znakomitej formie. Tylko dyletanci twierdzą, że zwycięstwo Dugarda na Brandon Stadium w Coventry podczas brytyjskiej rundy Grnad Prix było niespodzianką. Martin angielskie tory znał na wylot. Był typowym lokal matador. W pełni świadomie zrezygnował z honorów na arenie międzynarodowej. Nie startował za wiele w zagranicznych ligach. - Taki był mój pomysł na speedway. Wspólnie z rodziną doglądamy interesów w Eastbourne. Tutaj byłem idolem i bohaterem. Finansowo też wszystko grało i spokojnie mogłem utrzymywać swoją rodzinę. Taki układ mi pasował. Nie każdy musi zostać ambasadorem żużla na całym świecie jak Tony Rickardsson, czy Greg Hancock - śmieje się Maritn. Żużlowcem był znakomitym. Ogromna rutyna, potrafił jechać twardo i trafnie dobierać ścieżki. Wielu zarzucało mu mało sportowy tryb życia. Obżarstwo i okrągłą sylwetkę na motocyklu. Jednak w sezonie 2000 Martin był w doskonalej formie i pragnął poprowadzić orły do sukcesy w Elite League. Wisienką na torcie miał być sukces w Grand Prix. - Trening w zasadzie sobie odpuściłem. Na torze Pszczół jechałem kilka dni wcześniej w meczu ligowym. Jechało mi się dobrze, a tor w zasadzie był identyczny. Dlatego szybko ulotniłem się ze stadionu i pojechałem do domu wypocząć i nabrać sił - wspomina Dugard, który tamtego lipcowego wieczoru był wprost nie do zatrzymania. - Tor po opadach był ciężki i przyczepny. Na zewnątrz odrzuciło się wiele luźnej nawierzchni. Doskonale wiedziałem jak to wykorzystać - mówi Dugard. - Wiem, że publiczność nie stała za bardzo po moje stronie. Wszyscy pragnęli zwycięstw Marka Lorama, któremu od początku sezonu szło bardzo dobrze i miał spełnić marzenia kibiców o sukcesie, których Anglicy już w tamtym czasie nie mieli za wiele. Ale ja miałem swój plan. Wiedziałem, że być może to ostania szansa, aby wygrać coś wielkiego - dodaje Martin. Dugard tego dnia nie miał litości dla nikogo. Objeżdżał Lorama, Louisa i Rickardssona. - Nie miałem szczęścia do pól startowych. Praktycznie zawsze jechałem z zewnętrznych pól, ale wcale mnie to nie zniechęcało. Wierzyłem, że jestem w dobrej formie i potrafię wykorzystać znajomość toru i obrać odpowiednie ścieżki - wspomina. Tak tez się stało. Najpierw w półfinale popisał się świetną akcją w pierwszym łuku, a później w finale z dziecinną łatwością objechał po zewnętrznej Australijczyka Ryana Sullivana. Rywalizacja w lidze tez okazała się wielkim triumfem Anglii nad Australią. Angielski team, bo złożony z rodzimych żużlowców na finiszu rozgrywek pokonał po morderczej i fascynującej walce przez caly sezon ekipę King’s Lynn, która była zaciągiem Kangurów. W barwach gwiazd startowali Jason Crump, Leigh Adams, Travis Mc Gowan, czy Shane Parker.
[nextpage]
Diabeł Tasmański

W 2000 roku prawa do organizacji Grand Prix przejęła brytyjska firma BSI. Jedną z pierwszych nowinek, które miały uatrakcyjnić cykl i nadać mu prestiż było wprowadzenie jednakowego designu, a także zastosowanie dmuchanych band. W następnym roku wprowadzono tory czasowe. John Postelwhite i spółka postanowili wprowadzić żużel na salony tj. wielkie i nowoczesne obiekty, które miały nadać nowy wizerunek i przyczynić się do wzrostu popularności żużla. Na pierwszy ogień poszedł lekkoatletyczny obiekt w Berlinie. Niemiecka runda otwierała rywalizację w sezonie 2001. W kolejce było walijskie Cardiff i Millennium Stadium. Od tamtej pory turniej w Cardiff jest oczkiem w głowie całej żużlowej Anglii. Szefowie cyklu przykładają do niego najwięcej wagi i promocyjnych wysiłków. Z reguły na trybunach zasiada około 40 tys. fanów. Atmosfera jest naprawdę gorąca, a turnieje na krótkim 300 metrowym torze zacięte i ciekawe. Przez wiele lat brytyjskim fanom brakowało tej "kropki nad i", czyli zwycięstwa przedstawiciela gospodarzy, którzy w nowym tysiącleciu zaczęli przeżywać ogromny kryzys.

W 2004 roku na najniższym stopniu podium stanął obiecujący Lee Richardson. Anglicy mocno wierzyli, że poukładany Richardson, który sięgał po sukcesy w kategorii młodzieżowej spełni oczekiwania i wejdzie do czołówki światowej. Niestety, Richardson nie uniósł presji wyniku. Coraz starszy Scott Nicholls przepadał w szarzyźnie ligowych zmagań.

W 2007 roku szanse w cyklu dostał filigranowy Chris Harris. Kariera Harrisa to ciężka harówka w drodze na szczyt. Zaczynał na wyścigach na trawie. Pochodzi z zachodnio-południowych rejonów. Debiutował w St Austell Gulls i Exeter. Kilkuletnia jazda w Premier League. W końcu zabłysnął w finale mistrzostw świata juniorów w szwedzkiej Kumli, gdzie po równej jeździe sięgnął po srebrny medal. Radość Harrisa w parkingu była bardzo ogromna. Pierwszy raz miałem okazje przyglądnąć się temu niskiemu, wesołemu, o rozpromienionych policzkach chłopakowi. Został czołowym zawodnikiem Elite League. Przełomowym rokiem był 2006. Harris postanowił zerwać z klątwą Dugarda i przedrzeć się na europejskie tory. Podpisał kontrakt w lidze polskiej, szwedzkiej i duńskiej! Jak na Anglika robiło to wrażenie. Jeździł sporo i nigdzie nie zamykał gazu. Startowanie w tylu ligach na raz przypomina czasem cyrk na kółkach. Bez odpowiedniej organizacji zawodnik może szybko się zagubić. Sezon był sporym doświadczeniem i nauką dla Harrisa w kwestiach organizacyjnych. Przed drugim finałem ligi duńskiej w Holsted tłumaczyłem ekipie Harrisa przez telefon jak dotrzeć na stadion. - Wyjeżdżasz z miasta, jedziesz cały czas prosto i w lewo w długą polną dróżkę wzdłuż wysokich drzew - padały komendy. Tak wygląda żużlowy cyrk. Ze stadionu na stadion. Krępy i silny Harris pracował ciężko. Na krótkich, długich, twardych i ciężkich torach, jak ten w Slangerup, gdzie na wskutek deszczu organizatorzy wysypali suchy materiał podobnie jak w wyżej opisywanym Linkopeing. Z małą różnicą, że nie był to ceglasty granit tylko ziemia z przystadionowej skarpy nawieziona przez koparkę. Dzielna postawa Harrisa znalazła uznanie i trafił w GP. Od początku sygnalizował dobrą formę. We Wrocławiu na bardzo trudnym, kopnym i przyczepnym torze wprost fruwał i wdrapał się po raz pierwszy w karierze na mistrzowie podium. Nauka ze Slangerup i innych podobnych torów przyniosła efekty.

Ostatni dzień czerwca 2007 roku przeszedł do kronik Grand Prix i brytyjskiego żużla. Nakręcony niczym Diabeł Tasmański (ulubiona postać rysunkowa Harrisa) Bomber zatańczył wokół Grega Hancocka w finale i na ostatnich metrach wydarł Amerykaninowi zwycięstwo. Takiego tumultu tuż po skończonym wyścigu nie przeżyłem nigdy na zawodach żużlowych. Wybuch radośći angielskich kibiców w liczbie 40 tysięcy był nie do opisania. Spotęgowany tumult uderzył z taką siłą, że nie słyszałem swoich myśli. Harris w latach chłopięcych wzorował się na ostatnim angielskim mistrzu świata Marku Loramie (wskutek kontuzji na torze zakończył karierę u progu tamtego sezonu). W 2007 roku do teamu Bombera dołączył bliski współpracownik wspomnianego Lorama - Norrie Alan, który nabierał praktyk u samego Ivana Maugera.

"Przed turniejem kibice mogli obejrzeć w akcji młodziutkich chłopców do lat 15. Inicjatywa startów najmłodszych w Cardiff trwa od 2005 roku. Wcześniej były to pokazowe jazdy. W tym roku młodzi chłopcy stanęli do rywalizacji w dwóch wyścigach. Boksy mieli rozłożone w jednym rzędzie obok największych tuzów speedway’a. Na młodych twarzach mieszała się duma z radością i respektem z obcowania z najlepszymi" - pisałem w relacji dla Sportowych Faktów po zawodach w Cardiff. Czytamy dalej w relacji: "Angole poważnie wzięli się za szkolenie młodzieży. Jednym z głównych organizatorów systemu szkolenia jest dobrze znany w brytyjskim światku żużlowym Peter Oakes. - W ostatnich latach przeżywamy kryzys. Brak nam wyników. Starsze pokolenie odchodzi powoli na emeryturę. Musimy myśleć o następcach. Mamy kilku świetnych żużlowców. Największe talenty to Josh Auty i Tai Woffinden, którzy startują w jednym klubie. Są wielkim rywalami, ale i dobrymi przyjaciółmi. Jest masa jeszcze młodszych, którzy startują w klasie 2500 cc poniżej 15 roku życia - mówi Oakes."

Na praskiej Markecie 18 maja 2013 roku tenże do niedawna młodziutki Tai Woffinden dopisał najnowszą historię zwycięstw Brytyjczyków w turniejach Grand Prix. Sen Woffindena i Angoli trwa. Brytole rozkochani w biesiadowaniu w pubach, knajpach i restauracjach trzymają kciuki za swojego nowego bohatera. Kto wie, może i kufle latają po ścianach.

Grzegorz Drozd

Komentarze (6)
avatar
LadyMysterio Stal Rzeszów
3.06.2013
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Gratuluje ciekawego tekstu oby takich wiecej:) 
avatar
Marian_Bydgoszcz
3.06.2013
Zgłoś do moderacji
2
0
Odpowiedz
Czyta się fajnie, jak zwykle zresztą u p. Drozda. Osobiście uważam jednak, że wprowadzenie Grand Prix zabiło piękno tego sportu. Żużel stał, stoi i będzie stał ligą. To nigdy nie była i nigdy n Czytaj całość
avatar
marco67
3.06.2013
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
fajny tekst...wspomnienia wracają...pozdrowionka 
avatar
szprycą po oczach
2.06.2013
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Grzesiu kiedy na kosza wpadasz na Polkemic:D?Fajnie popisane,,,,,Pozdrawiam 
avatar
maystero london
2.06.2013
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
suoer to sie czyta jak tomka lorka tylko mala uwaga co do daty na markecie? pewnie sie hohlik wdarl