Stało się tak pomimo posiadania w składzie tak dobrych zawodników jak Dariusz Stenka, Mirosław Berliński, czy robiących spore postępy juniorów Jarosława Olszewskiego i Tomasza Golloba. Wkrótce potem okazało się, że szybki powrót do najwyższej klasy rozgrywkowej może być niemożliwy, bo gdańszczanie stracili i Stenkę, i Golloba. I rzeczywiście: w roku 1990 gdańszczanie zajęli w II lidze dopiero 6. miejsce. Sytuacja zmieniła się rok później, kiedy Wybrzeże zakontraktowało Johna Davisa, Marvyna Coxa, Juhę Moksunena oraz Tony'ego Briggsa. Gdańscy stranieri okazali się jednymi z najskuteczniejszych w drugiej lidze i doprowadzili GKS do zajęcia 3. miejsca w tabeli rozgrywek. A że działacze kończącej sezon tuż za Gdańskiem Sparty Wrocław wraz z jej bogatym sponsorem - firmą ASPRO zdołali przekonać żużlową centralę do ponownego powiększenia I ligi do 10 drużyn, gdańszczanie i wrocławianie stanęli przed szansą powrotu do ekstraklasy.
W 1991 roku obaj drugoligowcy pokonali najniżej sklasyfikowane zespoły I ligi (gdańszczanie odbyli wtedy dramatyczne pojedynki z ROW-em Rybnik, których bohaterami byli Marvyn Cox oraz… Rafał Klein) i znaleźli się wśród najlepszych drużyn w kraju. Jednak o ile wrocławianie swoją szansę wykorzystali znakomicie, stając się wkrótce jedną z najlepszych drużyn w Polsce (3 złote medale DMP), o tyle Wybrzeże musiało się już po jednym sezonie z I ligą pożegnać. Ten schemat trwa nieprzerwanie do dzisiaj, a GKS nie jest się w stanie utrzymać w najwyższej klasie rozgrywkowej dłużej niż przez dwa sezony z rzędu.
Gdzie szukać przyczyn takiego stanu rzeczy? Są co najmniej dwa powody ciągłych niepowodzeń żużlowej drużyny znad Motławy. Pierwszy to zawodnicy. W latach 90. i w pierwszej dekadzie XXI wieku niemal nie prowadzono w Gdańsku szkolenia młodzieży. Były co prawda licencje, bo taki był wymóg regulaminowy (klub, który chciał zakontraktować obcokrajowców, musiał się wykazać wyszkoleniem określonej liczby juniorów), ale nie było zawodników, którzy mogliby stanowić o przyszłym obliczu drużyny. Dysponując dość dużymi pieniędzmi z Rafinerii Gdańskiej, a później Grupy Lotos, stawiano bowiem na transfery. Niestety, większość zawodników sprowadzonych do Gdańska nie zamierzała się na dłużej wiązać z miejscową drużyną i w chwilach, gdy kłopoty finansowe zaczęły się dawać klubowi we znaki, po prostu zmieniali barwy klubowe (nie wspominam już nawet o przypadkach braci Cieślewiczów, których sportowe kariery przerwały konflikty z prawem). Inną kwestią była sportowa wartość zawodników sprowadzonych do Wybrzeża. Jeśli nie liczyć obcokrajowców (a przecież nawet wśród nich bardzo często trafiali się żużlowcy, którzy nie dorastali umiejętnościami do wymogów polskiej ligi), to na palcach jednej ręki można policzyć prawdziwie udane transfery: Robert Sawina, Sebastian Ułamek, Krzysztof Cegielski, Robert Kościecha, Krzysztof Jabłoński (no może jeszcze Tomasz Chrzanowski, ale jedynie w pierwszym okresie startów w Gdańsku).
Niestety, większość zawodników, który przychodzili do Gdańska, zaliczało dużo gorszy sezon niż w swoim poprzednim klubie, bądź - tak jak Piotr Świderski - nie byli zdolni do jazdy przez sporą część sezonu. Z dziurawą kadrą, łataną potem na łapu capu przez zawodników nie tylko drugiego, ale często i dalszych rzutów, trudno było walczyć o cele wyższe niż utrzymanie, a i ten okazywał się najczęściej na wyrost. Owszem, zdarzały się sytuacje pozytywnych zaskoczeń, ale zdecydowanie dotyczyły one pojedynczych meczów niż całych sezonów. Mimo to warto wymienić nazwisko Tomasza Piszcza, który dostarczył wielu pozytywnych emocji gdańskim kibicom w czasach swoich występów wśród czerwono-biało-niebieskich.
Skoro wspomniano już o sternikach gdańskiego klubu, to wątek ten trzeba pociągnąć dalej, bo właśnie działacze Wybrzeża to drugi, i może nawet ważniejszy powód, obecnej sytuacji żużla w grodzie Neptuna. Od ponad 25 lat nie znalazł się w Gdańsku nikt, kto by potrafił poprowadzić klub sportowy do sukcesów. Dotyczy to nie tylko żużla, ale niemal każdej dyscypliny uprawianej w Gdańsku. Przy czym żużel jest w jakiś szczególny sposób doświadczany tą organizacyjną niemocą. Wybrzeże na przełomie lat 80. i 90. XX wieku przeszło sporą transformację - przede wszystkim z resortu spraw wewnętrznych trafiło do cywila (przynajmniej oficjalnie). Zmieniono nazwę klubu z "Gwardyjskiego" na "Gdański", ale ster rządów pozostał w rękach byłych oficerów milicji. Wydaje się, że ci panowie nie byli najlepiej przygotowani do wolnorynkowych zmian, które objęły nie tylko nasze życie gospodarcze, ale i sport. Skończyło się wsparcie resortu i trzeba było zacząć radzić sobie samemu (może dlatego nie udało się załatwić mieszkania dla Golloba, które było ponoć podstawowym warunkiem jego pozostania w Gdańsku). Ale w 1992 roku Wybrzeże uzyskało wsparcie Rafinerii Gdańskiej, nazwa drużyny wzbogaciła się o nazwę sponsora, a tradycyjne plastrony zamieniono na nowe - z logo Rafinerii.
Cóż z tego, skoro GKS nadal pozostawał klubem wielosekcyjnym i pieniądze wygospodarowywane przez żużel, dyscyplinę cieszącą się największą podówczas popularnością w Trójmieście, zasilały wspólną kasę. Niejasne zasady finansowania poszczególnych sekcji doprowadziły nawet do konfliktu między częścią kibiców a Zarządem klubu, którego kulminacją było wywieszenie słynnego czarnego transparentu. Skracając tę opowieść, dodać należy, że pozostałe sekcje w Wybrzeżu (koszykówka i piłka ręczna) i tak poupadały; ostatecznie nawet żużel niewiele, poza nazwą Stowarzyszenia i stadionem - zresztą skomunalizowanym - ma wspólnego z klubem, w którego strukturach funkcjonował do roku 2005.
Następną - wydawało się na starcie, że lepszą - erę żużla zainicjował Henryk Majewski. Człowiek związany również z resortem spraw wewnętrznych, który jednak trafił tam po przemianach roku 1989, miał zagwarantować nową jakość sportu w GKS. Niestety, po zdobyciu - jak na razie - ostatniego medalu DMP (brąz w 1999 r.), nastąpił krach. Do dziś chyba nikt nie potrafi zrozumieć, w jaki sposób drużyna, która kończyła pierwszą połowę sezonu 2000 na pozycji lidera, mogła zostać zdegradowana. Co prawda udało się jeszcze raz Majewskiemu wprowadzić drużynę do e-ligi i nawet w niej utrzymać, ale nad tym, w jaki sposób traktował zawodników i ich kontrakty, lepiej spuścić zasłonę milczenia. Długi, które po nim pozostały (m.in. za sprawą deficytowych półfinałów DPŚ w 2001 r.) i nieszczególnie miła atmosfera wokół klubu, doprowadziły w końcu do jego upadku. Prawdziwym chichotem historii jest zaś to, że były-obecny szef GKS Wybrzeże po uwolnieniu go od prokuratorskich zarzutów nadal wysuwa przeróżne żądania wobec a to Stowarzyszenia GKŻ Wybrzeże (aktualnego właściciela GKS Wybrzeże S.A.), a to miasta, które skomunalizowało klubowe obiekty i ziemię, na której one stały.[nextpage]Zupełnie dobre efekty sportowe (bo już nie finansowe) miał Marek Formela (wysunięty na to stanowisko przez Gdańską Korporację Sportową "Gwardia Wybrzeże"; klub GKS Wybrzeże był już wówczas tak zadłużony, że nie mógł prowadzić normalnej działalności), któremu udało się Wybrzeże wprowadzić do ekstraligi i nawet w niej utrzymać (po wygranych barażach). Wysiłek ten poszedł jednak na marne, gdyż klub został zdegradowany za brak licencji. Jedną z przyczyn było to, że ówczesny sponsor - Grupa Lotos - nie wypłacił klubowi sporej kwoty z przyznanych środków, karząc zespół w ten sposób za to, że jeden z zawodników wystąpił w meczu ligowym we własnym, a nie klubowym kombinezonie.
Bardzo trudno jest ocenić działalność Macieja Polnego, który do dzisiaj ma wielu zwolenników nie tylko wśród kibiców, ale także we wspomnianym Stowarzyszeniu. W pierwszym okresie swoich rządów odniósł niewątpliwy sukces: wyciągnął zespół z drugoligowej otchłani na ekstraligowe salony, ale znowu - przygoda z e-ligą trwała ledwie sezon. Po roku Wybrzeże znowu zameldowało się w ekstralidze i historia się powtórzyła. Gwoździem do trumny okazała się plaga kontuzji czołowych zawodników drużyny oraz zakontraktowanie niezdolnego do startów przez większą część sezonu Piotra Świderskiego. Historia znowu się powtórzyła: drużyna i tak nie najsilniejsza, musi wystawiać zawodników, którzy nawet w zespołach z niższej klasy rozgrywkowej mieliby kłopoty z wywalczeniem miejsca w składzie. A jednak Suchecki, Gafurow i robiący stałe postępy Pieszczek u boku niezawodnego Pedersena niemal do ostatniego biegu rewanżowego meczu z Betardem Spartą Wrocław zachowywali szansę na utrzymanie (a gdyby sędzia tamtego spotkania inaczej zinterpretował zderzenie Ułamka z Pieszczkiem, to Wybrzeże obroniłoby się przed spadkiem). To, co nastąpiło po degradacji, było spełnieniem najkoszmarniejszych snów kibiców z Grodu Neptuna. Odejście od sponsorowania żużla zapowiedziała Grupa Lotos, pojawiły się informacje o próbie przejęcia kontroli nad Spółką przez kilka osób ze Stowarzyszenia, a na zakończenie doszło do zmian w Zarządzie Stowarzyszenia i powołania nowego Prezesa Spółki (struktura, w której działa obecnie gdański żużel, to jedna z najdziwniejszych i najmniej przejrzystych konstrukcji, jakie można sobie wyobrazić).
Rok 2013 mamy jeszcze świeżo w pamięci: nowy prezes Robert Terlecki poprowadził Wybrzeże ponownie do e-ligi, ale na tym dobre wiadomości dla kibiców czarnego sportu w Gdańsku się skończyły. Czy to kryzys gospodarczy, który każe potencjalnym mecenasom oszczędniej gospodarować środkami finansowymi; czy ciągnąca się za gdańskim klubem sława marnotrawców funduszy, którą uwiarygodniło rozstanie się z żużlem przez GL; czy też brak operatywności i menadżerskich zdolności nowego zarządu - dość, że kasa klubu wciąż świeci pustkami (w kwestii zarządzania nic się zatem w klubie od ćwierćwiecza nie poprawiło, a nadzieje związane z Terleckim rozwiały się jeszcze przed rozpoczęciem sezonu, kiedy okazało się, że nie będzie pieniędzy z firmy Star Carboline). I chociaż jeszcze za Macieja Polnego ruszyło systematyczne szkolenie młodzieży, a Wybrzeże doczekało się wreszcie wychowanka, który może pójść w ślady najlepszych żużlowców rodem znad Motławy: Grzegorza Dzikowskiego, Mirosława Berlińskiego czy nawet Zbigniewa Podleckiego, to nadal nie wiadomo, w jakich barwach Krystian Pieszczek będzie sięgał po laury. Wiele wskazuje na to, że jednak nie w czerwono-biało-niebieskich, bo jeszcze w grudniu 2013 roku wystąpił do Trybunału PZM-ot o rozwiązanie swojego kontraktu z GKŻ Wybrzeże. Klub jest poważnie zadłużony: spółka nie spłaciła zawodników startujących w Wybrzeżu w minionym sezonie, a większość zobowiązań sięga nawet roku 2012 (w tej chwili toczy się zaś jałowy spór o wysokość tego długu, który dodatkowo paraliżuje działalność Stowarzyszenia, a przez to i Spółki).
W efekcie gdańszczanie otrzymali jedynie nadzorowaną licencję na starty w ekstralidze w roku 2014 i zakontraktowali zawodników, którzy nie gwarantują walki o bezpieczne utrzymanie. Musiałoby dojść do jakiejś niezwykłej erupcji formy Fredrika Lindgrena i Leona Madsena, żeby Wybrzeże uniknęło kompromitujących porażek. W składzie wciąż brakuje jednego krajowego seniora - w tej sytuacji wypożyczenie Rafała Okoniewskiego staje się sprawą pilną. Chociaż nie wzmocni on jakoś radykalnie siły drużyny, to wobec spodziewanego odejścia Pieszczka pozwoliłoby Wybrzeżu uniknąć wystawiania do składu Marcela Szymko. Gdyby jeszcze Unibax przystąpił do rozgrywek z 12 ujemnymi punktami, byłaby niewielka szansa, że gdańszczanie do końca pierwszej rundy zajmowaliby przedostatnie miejsce w tabeli, ale w chwili obecnej przewiduję, że najpóźniej po 5. kolejce Wybrzeże spadnie na miejsce 8., na którym pozostanie zapewne do końca rozgrywek. Bardzo chciałbym się mylić w swych kalkulacjach, ale brakuje mi podstaw do bardziej optymistycznego spojrzenia na szanse gdańskiego klubu w tym sezonie. A byłoby rzeczywiście szkoda, bo - jak pokazał mecz z GKM Grudziądz 22 września 2013 roku - gdańszczanie wciąż kochają żużel i tęsknią do czasów, kiedy żużlowcy w czerwono-biało-niebieskich plastronach dzielnie walczyli w lidze, ocierając się nawet o mistrzostwo Polski.
W hymnie gdańskich kibiców padają słowa: "My na mistrza zaczekamy" - oby tylko nie za długo i oby nie na aucie, bo groźba niewystartowania zespołu w sezonie 2014 wydaje się realna. Przykład gdańskich hokeistów pokazuje, że drużyny, które wypadają z ligowej karuzeli, mają potem ogromne kłopoty z powrotem do rywalizacji. Sytuację klubów sportowych w Gdańsku dodatkowo komplikuje sprawa PGE Areny - to ten obiekt i grająca na nim Lechia są oczkiem w głowie urzędników magistratu. Trudno się zresztą dziwić, bo ta inwestycja długo jeszcze będzie ważną pozycją miejskiego budżetu pożerającą gros środków przeznaczanych na sport. Tymczasem sternicy gdańskiego żużla jakoś nie potrafią udowodnić, że są w stanie samodzielnie zdobyć finanse na działalność klubową, w związku z czym miasto ma coraz więcej oporów przed dotowaniem tej dyscypliny. Do tego dochodzi postawa kibiców zniecierpliwionych fatalną kondycją Wybrzeża i nie szczędzących krytycznych opinii nie tylko prezesom, ale również wobec sponsorów.
Jedyną nadzieją dla żużla w Gdańsku byłoby więc utrzymanie poparte uzdrowieniem spraw organizacyjnych, likwidacją zadłużenia i dobrym przygotowaniem do sezonu 2015. Być może wtedy nadeszłyby dla kibiców speedwaya z Trójmiasta i okolic lepsze dni. Najwyższy już bowiem czas wysiąść z tej karuzeli spadków i awansów i zadomowić się w najwyższej klasie rozgrywkowej. Czy to jednak możliwe?
Grzegorz Szczepaniak