[b]ŻUŻLOWCY POLSCY - WSZYSCY MISTRZOWIE POLSKI i MEDALIŚCI MISTRZOSTW ŚWIATA - do roku 2013 włącznie (wytłuszczona czcionka podkreśla zdobycze najwyższej wagi)
[/b]Oprócz suchych faktów jako podstawy wyliczeń o miejscu decydować musi również wkład danego zawodnika w poszczególne etapy rozwoju "czarnego sportu" w Polsce, zasługi explorera, pierwszego, który udowadniał, iż Polak też potrafi. Pierwsze kroki są wszak najtrudniejsze. Stąd tak wysoka pozycja Alfreda Smoczyka - pierwszego z wielkich, Antoniego Woryny - pierwszego na podium IMŚ, Jerzego Szczakiela - pierwszego złotego w świecie czy Andrzeja Wyglendy, który (z tym samym Szczakielem) pierwszy raz wygrywał finał MŚP. Czwórka pierwszych na liście właściwie nie podlega żadnym przelicznikom czy współczynnikom, bo to są ludzie, którzy ten sport na własnych ramionach wynieśli z nizin ku bezmiarom chwały. To są gwiazdy w znaczeniu dosłownym, grawitacja ich się nie ima - stały się jej źródłem.
Na czele Tomasz Gollob - niezależnie od sympatii czy antypatii. Król nad królami, a decydują wyniki na torze. Drugie w historii polskie złoto, dwa razy srebro i cztery razy brąz IMŚ - na tym można by poprzestać, ale ów mistrz ma ponadto w kolekcji 10 medali MŚ z zespołem narodowym, w tym sześć złotych - z decydującym udziałem własnym w ich zdobywaniu. Żałować można, iż ten żużlowy brylant nie osiągnął więcej w finałach IMŚ, bo przez co najmniej kilka lat długiej kariery na całym świecie zwyczajnie nie miał sobie równych, co nie przełożyło się na wynik. Może gdyby pozostawiono formułę jednodniowych finałów, to splendor Golloba byłby jeszcze większy? Gdyby nie odpuścił, ze stratą dla siebie i pięknych tradycji finałów IMP, to niechybnie miałby też fantastyczną dwucyfrową kolekcję złotych tytułów czempiona krajowego. Zostawmy gdybanie.
Na drugim miejscu - po namyśle - Antoni Woryna. Ten pierwszy z polskich medalistów IMŚ (czego dokonał na obcej ziemi, w Goeteborgu, a powtórzył cztery lata później we Wrocławiu, choć dopiero co opuścił szpitalne sale po intensywnym leczeniu świeżych ran) okazał się żużlowcem kompletnym i wyjątkowo wszechstronnym. Mistrzostwa świata, Europy, Polski, indywidualnie i drużynowo - wszędzie na podium, nie raz i nie dwa na najwyższym. Pierwszy z Polaków dekorowany medalem IMŚ, jako jedyny z orłem na piersi wspiął się na podium stadionu Wembley w turnieju indywidualnym (nieprawdą jest bowiem, iż nikt z Polski nie stał na pudle słynnego Empire Stadium) i ze łzami w oczach śledził podnoszoną na maszt biało-czerwoną w finale mistrzostw Europy roku 1966, a wyżej od Antka stali wtedy tylko ci najsławniejsi ze sławnych: Barry Briggs i Ivan Mauger. Woryna ponadto przetarł Polakom szlaki wiodące do najsilniejszej w świecie ligi brytyjskiej. Kilkanaście lat przed nim Polakom - owszem - pozwolono na kilka krótkich jednosezonowych staży w mitycznej british league, a skorzystali z tego: Marian Kaiser, Stefan Kwoczała, Henryk Żyto, Paweł Waloszek i Kazimierz Bentke. Antoni natomiast postawił na szali cały swój dorobek, jakimś cudem z ogromnym trudem zdobył zgodę wpierw opornego klubu i PZM. Wreszcie wywalczył, bodaj najtrudniejsze wtedy, "błogosławieństwo" najważniejszych władz partyjnych i koniec końców podpisał trudny, w pełni profesjonalny kontrakt z renomowanym klubem najwyższej ligi brytyjskiej - sławnych "piratów" z Poole. Mieszkając w Anglii bez możliwości odwiedzania Polski (coś w rodzaju biletu w jedną stronę), Woryna dał się namówić do pisania felietonów, które publikowano na łamach "Speedway Mail". Wspominał tam ukochany Rybnik, rodzinę, chwalił kolegów, m.in. Zenka Plecha, który dwa lata później jeździł już dla Hackney. Wrota zostały otwarte - zasługi Antka są tu oczywiste. Zimą Woryna ścigał się w Australii i Nowej Zelandii, a o jego postawie na antypodach świadczą listy pochwalne polonii australijskiej kierowane do Polski.
"Toni" za swoją nieustępliwość płacił wyjątkową cenę. Bywały wstrząśnienia mózgu, otwarte złamania, poderżnięte gardło - o włos od tętnicy, przeszczepy tkanki, a nawet przeżył jednostronny paraliż ciała, wyleczony przez kręgarkę, gdy lekarze dali już za wygraną. Po tym wszystkim ten wyjątkowy twardziel wracał na tor i znów wygrywał, choć oczywiście część sezonu, prawie rok w rok, bezpowrotnie tracił. Umknęło mu w ten sposób wiele finałów, a z nimi możliwe medale mistrzostw świata i Polski. Zdobył mimo to dwa złote krążki DMŚ i jeden srebrny, złoty laur IMP i dwa razy Złoty Kask. Ogromny był jego wkład w sukcesy jedynego klubu, którego barw bronił, mistrzowskiego ROW-u. Jednak to przede wszystkim za swoje indywidualne wyczyny w 1974 roku został okrzyknięty "żużlowcem 30-lecia" w Polsce, wyprzedzając wówczas, co znamienne, Plecha, Jancarza, Szczakiela, Waloszka i Wyglendę. Wtedy, w połowie lat 70. wszystko, co złote dla Polski (zanim nastała era Golloba) już się wydarzyło, więc czytelnicy "Przeglądu Sportowego", wybierając Worynę - wiedzieli co czynią - postawili na najlepszego. Ponadto, co potwierdzała brytyjska prasa, a koledzy z Wysp mówią do dziś, Antoni Woryna znany i podziwiany był w świecie. Tylko niestety w Rybniku popularny Antek bywa zbywany milczeniem, a konkretnie niezrozumiałym uporem władz samorządowych (i marginalnej - lecz jak się okazuje wpływowej - cząstce ludzi bez serca), lekceważących zbiorowy głos tysięcy obywateli, w tym znanych sportowców, chcących go honorować mianem patrona stadionu, którego czarny tor nosił ku chwale miasta, gdzie się rodził i żył. Miasta, któremu pozostał wierny... do końca. Ukochanego wnuka jedynego Antoni, razem z synem Mirkiem, po kryjomu niemalże od kołyski zaczął kształtować na żużlowca, nim dopadła go śmierć okrutna a niespodziewana - w sile dojrzałego wieku. Antku, wypraszaj łaski dla wymodlonej perełki, tam w Niebie!
Do miana trzeciego w historii polskiego żużlowca proponuję z czystym sumieniem tego najbardziej porywającego z czasów tuż powojennych, a mianowicie Alfreda Smoczyka. To jest - przyznaję - więcej głos serca niż rozumu. Ale nikt nie zaprzeczy, że tylko przedwczesna śmierć odebrała młodziutkiemu wtedy "Fredowi" tytuły, po które bez wątpienia i bez trudu by sięgnął, wynosząc przy okazji w ciężkich latach powojennych cały polski żużel ku dużo wyższym pułapom, niż to miało miejsce bez niego. To były czasy niezwykłej, rosnącej popularności żużla. Popisy ówczesnych "gladiatorów" oglądały co niedziela dziesiątki tysięcy widzów na wielu stadionach w kraju i za granicą. Dziś kilkanaście tysięcy jest rzadkością. Media (prasa i ewentualnie radio) piały zachwyty nad wyczynami czarnych jeźdźców na żużlowych torach, Alfred Smoczyk był ich niekwestionowanym królem - idolem dla milionów. Nie żyje już ani sam bohater, nie ma już z nami setek tysięcy jego wielbicieli. Czy to powinno obniżać miejsce tak fenomenalnych postaci w historii polskiego żużla? Odkryłem przy okazji ciekawą zbieżność historycznych faktów. Swoje marzenia, by zostać wielkim żużlowcem mały Antoś Woryna budował na podziwie dla "Freda". Jako 8-letni chłopak był z ojcem na stadionie i widział kosmiczne popisy Smoczyka, bijącego podczas Rewii Asów jesienią 1949 roku rekord rybnickiego toru o prawie 4 sekundy. Po wielu latach Antoni Woryna był tym, który przyznawał licencję żużlową młodemu Tomkowi Gollobowi, przepowiadając mu wielką przyszłość. Tak zazębiły się biografie największych.
Za pierwszą trójką - niemały tłok. Trzeba tu widzieć zdobywców podium IMŚ, ale i dorobek z kadrą narodową oraz pozycję w kraju. Po rozważeniu na zimno wszystkich "za i przeciw", stawiam na Jerzego Szczakiela. Pierwszy z Polaków indywidualny mistrz świata - wtedy, gdy się to mogło jeszcze rodakom co najwyżej przyśnić. Do tego w wielkim stylu dwa lata wcześniej mistrz świata w parze z Andrzejem Wyglendą. Był też wicemistrzem IMP, o czym się zapomina. Człowiek z cienia, z małego klubu, środowiska niezamożnego, ale pracowitego i ambitnego - dokonał rzeczy wielkich. Na pewno skazą na wizerunku opolanina jest brak szerszego potwierdzenia swej klasy, zarówno w światowych, jak i krajowych rozgrywkach, ale wpływ ciężkich kontuzji był nadto widoczny. Tego pierwszego sensacyjnego mistrza świata z Polski przebić może (i to już niebawem) piąty na razie na liście, wciąż czynny i niesiony na fali wznoszącej, Jarosław Hampel. Jeśli tylko uda mu się choć raz jeden stanąć najwyżej w końcowej klasyfikacji cyklu (czy jak kto woli cyrku) SGP IMŚ, to wtedy rzecz jasna Jarek wślizguje się od razu tuż za Tomasza Golloba. Na dziś nie byłoby to jeszcze za bardzo możliwe, ani… sprawiedliwe.[nextpage]Dalej, tuż za dość klarowną pierwszą piątką, dylemat. Mocnej pozycji Pawła Waloszka broni srebro w świecie indywidualnie, ale… z resztą jego dorobku jest już trochę gorzej - tylko brąz w świecie i srebro w polskich finałach IMP. Bez wątpienia wyżej ocenić trzeba kolegę i rówieśnika Woryny - Andrzeja Wyglendę - z jego złotymi laurami drużynowymi i w parach (w sumie aż cztery złote medale MŚ, przy czym każdorazowo Wyglenda liderował złotej ekipie biało-czerwonych), przy bardzo silnej konkurencji światowej? Waloszkowi zabrakło złota (bo przecież nie odwagi, z której słynął) w światowych finałach. Nie możemy uwzględnić roku 1965, gdy Paweł jako rezerwowy nie wystartował w finale ani razu - mowa jest bowiem o laurach wywalczonych na torze. Indywidualnie najwyżej Andrzej Wyglenda był ósmy w świecie, więc też wysoko, a w konkurencji krajowej Paweł Waloszek miał mniej szczęścia - zdecydowanie. Zatem… wpierw wielokrotnie złoty Wyglenda, za nim Paweł Waloszek (głównie za wysoko notowane srebro IMŚ). Ale przed nimi (pomimo wszystko) Edward Jancarz - legenda, człowiek utytułowany na wszystkich szczeblach i ten nasz "kłopotliwy" nad wyraz Zenon Plech, w tym logicznym układzie niestety dopiero siódmy. Dwaj gorzowianie nie odkrywali już "nowych lądów", nie przecierali niedostępnych dotąd dla Polaków szlaków, ale śmiało szli wytartymi, byli za to bardziej powtarzalni. U Plecha, jak pamiętam skądinąd częstokroć rewelacyjnego, nie da się nie widzieć braku decydującego o jego niższej pozycji: jakiegokolwiek złota w jakimkolwiek finale mistrzostw świata, podczas gdy mieli je koledzy, nawet ci niżej w tabeli klasyfikowani. Ósmy ozłocony Andrzej Wyglenda, za nim dopiero srebrny Waloszek, zaś pierwszą dziesiątkę najlepszych z czystym sumieniem i świetnym - również złotym po trzykroć w MŚ - dorobkiem zamyka Andrzej Pogorzelski (i tu ilość medali nie w pełni oddaje nadzwyczajną klasę tego zawodnika).
Drugą dziesiątkę otwiera zdecydowanie Stanisław Tkocz. Tego zawodnika bronią dwa złote tytuły MŚ z reprezentacją Polski, w tym ten wiekopomny pierwszy z 1961 roku (mocny psychicznie Staszek w ostatnim wyścigu przypieczętował triumf biało-czerwonych), oprócz tego ma dwa złote laury IMP i bardzo cenny Złoty Kask. Nawiasem możemy dodać rzecz wprost niewiarygodną - absolutny rekord krajowy tego zawodnika, gdy chodzi o ilość złotych szarf DMP. W dwunastu tytułach mistrzostwa Polski rybnickiego klubu Stanisław Tkocz ma swój (niebagatelny - wielokrotnie z pozycji lidera drużyny) udział w jedenastu z nich, czym z kretesem pobił konkurencję (pewnie nie tylko w Polsce) na długie dziesięciolecia. Miałby i dwunasty tytuł DMP, gdyby w 1972 roku nie wylądował w Opolu.
Za bojowym Tkoczem Florian Kapała, a liczy się jego wkład w złoty medal DMŚ 1961, siódme miejsce w IMŚ, Złoty Kask i cztery tytuły IMP. Przy nazwiskach Piotra Protasiewicza, Henryka Gluecklicha i choćby Jerzego Rembasa jest pytanie, co cenić bardziej, czy 3 złote medale DPŚ i dwa srebrne (w słabszej jednakże konkurencji), z niewiele znaczącym udziałem w SGP oraz jednym (tylko) tytułem IMP - "Pepe" Protasiewicza, a może jednak zasługi mniej co prawda złotego kalibru z kadrą (tylko raz) i 4 razy brązowego, ale za to osobiście odważniejszego w świecie (piątego w finale IMŚ 1970) polonisty z Bydgoszczy - Gluecklicha, czy wreszcie dwa srebra i brąz Jerzego Rembasa w DMŚ z jednoczesnym śmiałym podejściem gorzowianina pod podium IMŚ na Wembley (piąte miejsce w finale 1978). Rembasa dużo niżej w tabeli spychać musi brak jakiegokolwiek złota, co dotknęło wcześniej dużo wyżej notowanych - Waloszka i Plecha. Lista najlepszych musi faworyzować zwycięzców.
Decyduję się jednak tę grupę znakomitych, ale jakby nie do końca spełnionych, żużlowców poprzedzić jeszcze od nich lepszym Sławomirem Drabikiem. Pamiętajmy, że częstochowianin był dziesiąty podczas finału IMŚ w roku 1992, kiedy to kryzys trawił kraj niemiłosiernie, ale nade wszystko to on, wspólnie z Tomaszem Gollobem wyprowadził Polskę po 27 latach (1969-1996) na najwyższe podium MŚ. Drabik zdobył jakże ważne 12 punktów i w ten sposób dał początek polskim zespołowym wiktoriom, trwającym pod wodzą Marka Cieślaka do dziś. Wcześniej niestety nikt z ówczesnych polskich gierojów Golloba nie zdołał wesprzeć w światowych bojach, za to wielu z nich chciało go wprost zdetronizować na różne, nie zawsze uczciwe, sposoby. Jest ponoć taka polska przypadłość: zniszczyć co wybitne, wdeptać ziemię, niech nie odstaje... Urawniłowka. Masz być jak my, przeciętny i szary. Naprawdę tacy jesteśmy? Nie wierzę. To oczywiście nie odnosi się do osoby Drabika, postaci nad wyraz barwnej, ani też w gruncie rzeczy innych tutaj wymienionych. Zatem Drabik przed Protasiewiczem, Holtą i Januszem Kołodziejem oraz Grzegorzem Walaskiem. Dodajmy, że ci ostatni wciąż pozostają na placu boju, więc ich dorobek może jeszcze urosnąć, tak samo jak Adriana Miedzińskiego czy Krzysztofa Kasprzaka. Henryk Gluecklich i śp. Marian Kaiser już niczego nie dodadzą. Dalsza kolejność jest związana z wyważaniem proporcji pomiędzy ciężarem gatunkowym poszczególnych rozgrywek.
Co do kontrowersji - kilka zdań. Rune Holta ma współautorstwo w trzech złotych medalach MŚ dla Polski i dwa razy jest mistrzem naszego kraju (można podumać nad wagą tych osiągnieć i tylko tyle). Piotr Protasiewicz go wyprzedził, bo przy tej samej ilości złotych ma dwa srebrne laury DPŚ, podczas gdy Holta jeden. Z kolei Janusz Kołodziej jest przed Norwegiem tylko dlatego, że trzeci raz wygrał finał IMP. Inni Holcie w tym aspekcie nie dorównują. Rosemu, Gluecklichowi i Krzyśkowi Kasprzakowi (tu rzecz jest do odrobienia) zabrakło złota IMP, by Holtę zdystansować, z kolei np. Romkowi Jankowskiemu i Andrzejowi Huszczy zabrakło lepszych miejsc na podium MŚ. Inna kwestia, Jacka Golloba bronią przede wszystkim dwa złota w IMP, zaś srebro w DMŚ tylko tę pozycję wzmacnia. Roman Jankowski jest nieco wyżej, a Huszcza niżej od Jacka, bo Roman więcej dokazał w finałach IMŚ (choć też bez rewelacji) i w finałach IMP, a p. Andrzej w obu tych przypadkach notował wyniki nieco gorsze od starszego z braci Gollobów. Maciej Jaworek i Tomasz Jędrzejak są przed "Kostkiem" Pociejkowiczem, choć mi samemu serce tu pika inaczej, bo "Garbatego" pamiętam jak dziś, ale… liczą się fakty: tzn. tylko jeden czempionat krajowy i jedno miejsce czwarte, żadnych wyników światowych. Jaworek i Jędrzejak są "medalowo" lepsi. Jerzy Rembas upodobał sobie srebro, i w MŚ i MP nie miał żadnego złota, stąd jego pozycja nie mogła być inna, bo koledzy na tę złotą jabłoń zwycięstwa jednak śmielej wchodzili. Też mnie martwi niska pozycja w tym historycznym rankingu Andrzeja Tkocza, z którym mam przyjacielskie stosunki pomimo dzielących nas odległości, a jeszcze bardziej dopiero 58. pozycja idola mojego dzieciństwa Joachima Maja, którego czasem odwiedzam, zawsze z ogromną przyjemnością słucham jego opowiadań. W obu przypadkach mowa jest o "zaledwie" brązowych laurach DMŚ i - bardzo bliskich złota - ale nigdy nie ozłoconych finałach IMP tej dójki zawodników z dwóch różnych pokoleń rybnickiej szkoły żużla. Serce chciałoby inaczej, ale założone kryteria i prosty obiektywizm nie pozwalają na inne konkluzje. Adam Skórnicki - przed Rembasem, Cieślakiem, Cegielskim, Janem Muchą, i innymi, aż do Andrzeja Jurczyńskiego - to należna "nagroda" za sensacyjny tytuł IMP, a jedynie przy okazji - za widoczny niespotykany koloryt "Skóry" w żużlowej rodzinie.
Brałem pod uwagę osiągnięcia w kategorii wyłącznie seniorów. Uważam bowiem stanowczo, że sukcesy juniorskie powinny być drogą do celu, nie zaś celem samym w sobie, jak to często się u nas niestety dzieje. Trzeba wspierać juniorów wszelkimi siłami, ale broń Boże ich przedwcześnie hołubić. Mamy dużo młodych gwiazd, a potem nieraz pustych karier, gdy minie wiek ochronny. Dojrzałe talenty też jednak się zdarzają - jak w każdej epoce. Po osiągnięciu wieku seniora ich osiągnięcia będą sukcesywnie przebudowywać podobne tabele najlepszych. Powtórzę jeszcze, że nie jest to próba ustawienia kolejności najlepszych w Polsce żużlowców w ogóle (acz może być tego bliska), lecz jest jedynie logicznym, opartym na wiedzy szczegółowej zestawieniem wszystkich polskich medalistów MŚ i mistrzów Polski w historii. Gdyby ta lista miała stać się uniwersalnym rankingiem, to musiałaby brać pod uwagę dodatkowo przede wszystkim postawę poszczególnych zawodników w lidze. Może ktoś kiedyś opracuje miarodajny algorytm, uwzględniający wszystkie ważne składowe, a nawet ich znaczenie w poszczególnych epokach? Życzę powodzenia.
Na koniec wyznam, iż mam wśród żużlowców swój nr 1, kogoś cenionego za sportowy szczyt szczytów, ale i cechy czysto ludzkie. Mój własny wybór żużlowego bohatera w pierwszej chwili mnie samego zdziwił. Po przemyśleniu wiem - wątpliwości nie mam żadnych - jest największy. To temat na odrębne wypracowanie.
Stefan Smołka
1.Gollob
2.Plech
3.Woryna
W dzisiejszych czasach jest dużo łatwiej polskim zawodnikom zdobywać sukcesy na światowej arenie, niż np, w czasach Woryny, Plecha czy Huszczy. Na to też Czytaj całość
2. Hampel
3. Plech
4. Woryna
5. Jancarz
6. Szczakiel
7. Wyglenda
8. Waloszek