Włoski model rodziny
Jestem już w tym sporcie naprawdę długo. Ostatnio wspominałem jak to wszystko w przypadku mojej rodziny się zaczęło. Najpierw przeznaczaliśmy pewne pieniądze na TŻ Łódź. Klub startował wtedy w II lidze i miał szansę awansować wyżej, ale przegrał kluczowy mecz z Ostrowem. W gazetach ciągle pisało się wtedy o problemach zawodników. Krótko mówiąc, z wypłatami było różnie. Obserwowałem to trochę z boku i cała sytuacja wydawała mi się chora.
Wielkim fanem żużla, co pewnie niektórzy już wiedzą, jest moja córka Joanna Skrzydlewska. O mnie raczej tak nie można powiedzieć. To może się wydawać dziwne, ale w mojej rodzinie niektóre rzeczy działają inaczej. Córka mi "mruczała", żeby pomagać i tak zrobiłem, ale tak naprawdę to kazała mi... mama. Sprawa została załatwiona odgórnie. Nie miałem wyjścia. Dlaczego? O tym później. Ważne jest jednak to, że się zgodziłem, ale pod pewnymi warunkami. Tym najistotniejszym było stworzenie nowego klubu, za który od początku do końca będziemy ponosić odpowiedzialność.
Wymyśliłem Orla, kumpel go narysował
Powołaliśmy w końcu klub i wszyscy myśleli, że wrzucimy do nazwy firmę Skrzydlewska. To nie okazało się prawdą. Wybraliśmy Orła, bo ma drapieżne pazury. Nazwę wymyśliłem ja, a kolega stworzył herb klubu. Wystartowaliśmy pod nazwą Orzeł Łódź, bo uważałem, że jazda pod szyldem firmy byłaby źle odebrana. Gdzieś nasz biznes przemyciliśmy, bo barwy biało-niebieskie się jakoś z nami kojarzą. Dziś nie żałuję, że nie pchałem nas do nazwy.
W trzecim roku założyliśmy awans. Pierwszy sezon mieliśmy pojechać tak sobie, żeby zobaczyć, jak to wygląda. Na początku był wielki problem z zatrudnieniem zawodników. Trzeba było stawać na głowie, żeby wiele rzeczy załatwić, ponieważ wszędzie stąpaliśmy po spalonej ziemi. Chcieliśmy kupić granit, to był kłopot. Słyszeliśmy, że są długi i nie pomagały momentami wyjaśnienia, że nie jesteśmy prawnym następcą poprzedniego podmiotu. Wiele osób nie chciało z nami gadać i potrzebowaliśmy wyroku sądu, że nie przejmujemy tego, co robił poprzedni klub.
Pojechaliśmy ten pierwszy sezon i wygraliśmy kilka meczów w całkiem fajny sposób. To było już coś, bo nasz poprzednik rok wcześniej nie wygrał żadnego spotkania. W drugim roku funkcjonowania mogliśmy awansować, ale trochę się tego wystraszyłem. Uważałem, że nie dorośliśmy i to nie nasz czas. Sądziłem, że awansujemy rok później, ale zaczęły się schody. Prowadziliśmy cały rok i wydarzył się pech z Miszkolcem. Przegraliśmy, stało się. Odniosłem wrażenie, że drużyna nie była zainteresowana awansem. Ten problem przeżywało pewnie wielu, którzy przebijali się z niższej klasy rozgrywkowej. Są zawodnicy, którzy wiedzą, że ligę wyżej się nie załapią.
Dla mamy wszystko!
Zainwestowałem w żużel, bo kazała mi mama. Wycofałbym się również z tego sportu od razu, gdyby taka była teraz jej wola. U nas rodzina funkcjonuje w modelu włoskim. Gdyby mama kazała mi dziś obwiesić się granatami i wysadzić, to zrobiłbym to w momencie postawienia kropki po tym zdaniu. Było wiele sytuacji, kiedy się podporządkowywałem.
U nas w rodzinie jest naczelna zasada, że nikt nie może u nikogo pracować. Każdy musi mieć pomysł na własny interes. Kiedyś trzeba było przyjść go konsultować z mamą. Było namaszczenie to był biznes. Nie daj Boże, jakby ktoś się wziął za coś bez woli mamy.
W 90. roku zostałem postawiony przez mamusie na czele rodziny. Od tego czasu konsultuję z nią pewne rzeczy. Ona jest dla mnie najważniejsza! Ma już 89 lat, ale w dalszym ciągu przytomny umysł. Kiedy są mecze żużlowe, potrafi do mnie zadzwonić i zapytać, czy ma się modlić o pogodę. Po spotkaniu natomiast dostaję różne telefony i czasami słyszę w słuchawce: "Co wam tak d... stłukli?". Mama wie, o co w tym wszystkim chodzi. Generalnie można po prostu powiedzieć, że Helenka rządzi.
U nas w rodzinie nie ma problemów majątkowych. Nikt się o nic nie spiera. Wszystko musi być ułożone od A do Z. Biznes kwiatowy jest prowadzony od 1937 roku. Prowadzili go rodzice mojego taty. Moja mama bardzo kochała tatę. Tatuś jednak zmarł w wieku 48 lat. Byli rówieśnikami. To było coś wielkiego. Do dziś ubrania mojego ojca wiszą w szafie. Przechodziliśmy różne momenty. Przed wojną byliśmy bardzo bogaci. Po jej zakończeniu była z kolei wielka bieda. Wychowywała mnie wtedy nie mama ani tata, tylko dziadek. Spałem w brzozowej sypialni z radiem stolica, które miało takie zielone oczko.
Jeśli chodzi o biznes pogrzebowy, to wziąłem się za to w latach 90. To był mój pomysł. Ciężka sprawa, bo mama tego nigdy nie chciała. Mówiła mi, że to zajęcie dla ludzi drugiej kategorii. Przedstawiłem jednak warunki i dostałem błogosławieństwo.
Od tych wszystkich wydarzeń minęło wiele czasu, ale zasady się nie zmieniły. Ma to także przełożenie na żużel. Była Wigilia, bardzo wielka sprawa zresztą. Zawsze jest kilkadziesiąt osób. Rozmawialiśmy o stadionie i Ekstralidze. Powiedzieliśmy sobie, że doprowadzimy do wybudowania nowego obiektu i wprowadzimy drużynę klasę wyżej, żeby pokazać, że coś można zrobić. Później przez rok zamierzamy utrzymać tę ekipę na najwyższym szczeblu. A dalej? Usiądziemy sobie na fotelu i popatrzymy, jak bawi się ktoś inny. Nie będzie mi wtedy tego brakować. Będę prawdziwym "gościem". Nie będę się o nic martwić i będę mógł śmiało krytykować lub doradzać. Taki jest plan Skrzydlewskich.
Witold Skrzydlewski
Od redakcji:
Felietony Witolda Skrzydlewskiego, w formie bloga, będą pojawiać się na łamach portalu SportoweFakty.pl raz w tygodniu.