W ostatni weekend miałem przyjemność po raz kolejny przyglądać się pracy naszego teamu żużlowego podczas oficjalnych zawodów. W Toruniu, choć ranga zawodów nie była mistrzostwami świata, to moim skromnym zdaniem lepszego zestawu zawodników podczas jednej imprezy w Polsce już nie zobaczymy.
Tym razem wspólnie na jednym torze rywalizujących przeciwko sobie mogliśmy zobaczyć Tomasza Golloba i Emila Sajfutdinowa z zawodnikami startującymi w Grand Prix, z Nickim Pedersenem, Darcym Wardem czy Nielsem Kristianem Iversenem na czele. Zawody oglądane z parku maszyn dodają smaku, ale również wyzwalają dodatkowe wielkie emocje. I tym razem były one moim udziałem.
Przygodę z żużlem z perspektywy parku maszyn rozpocząłem od zawodów Drużynowego Pucharu Świata (SWC) w 2009 roku, zaraz po tym jak Nice został pierwszym w historii sponsorem żużlowej reprezentacji Polski. Był to pamiętny finał z Leszna z przełożonymi na niedzielne przedpołudnie zawodami, wspaniałą jazdą Krzysztofa Kasprzaka i ostatnim biegiem o tytuł i trumf Tomasza Golloba na udostępnionym przez Kaspera motocyklu. Cóż za emocje i przeżycia zakończone "happy enedem"…
Kolejne finały w Vojens 2010 i Gorzowie 2011 szczęśliwe dla nas i zakończone zdobyciem złotych medali trzy razy z rzędu utwierdziły mnie w przekonaniu, że żużel to sport, w którym sportowiec odwołując się do kosmicznej terminologii jest słońcem, wokół którego kręcą się planety czyli mechanicy, teamy i cały sztab szkoleniowy. Te wszystkie elementy mają wpływ na stabilność całego układu. Zachodzi wzajemne przyciąganie i oddziaływanie. Bez choćby jednego elementu tej układanki cały układ może być rozchwiany, a delikatny balans zaburzony, co w końcowym efekcie wpływa na sukces lub jego brak.
Oczywiście głównymi aktorami zawodów żużlowych są zawodnicy, ale niezwykłe wrażenie na mnie zawsze podczas wszystkich kolejnych wizyt w parku maszyn wywierała praca zespołu, w którym kluczowe role odgrywają mechanicy, a także menedżerowie czy po prostu sztaby szkoleniowe. O technicznym zapleczu, jego roli oraz fantastycznych umiejętnościach polskich mechaników oraz rzemiośle jakie prezentują, z pewnością postaram się jeszcze napisać. To fantastyczna grupa ludzi, dla nich żużel jest nie tylko pomysłem na zarabianie pieniędzy i utrzymywanie swoich rodzin. Przede wszystkim to pasjonaci i profesjonaliści w każdym calu, których zazdroszczą nam i często korzystają z ich usług najlepsi żużlowcy z całego świata.
Dziś jednak chciałbym opowiedzieć o Marku Cieślaku, o człowieku legendzie tak kontrowersyjnym z jednej strony, a z drugiej tak wybitnym i uwielbianym przez innych w tym przeze mnie. Dla wielu antagonistów mój pogląd będzie trudny do zrozumienia i zaakceptowania. Dla wielu na zawsze Marek zostanie tzw. "Polewaczkowym" lub "Shrekiem". Jednak dla mnie, po tym co widziałem z perspektywy parkingu i zawodów, które prowadził, a jego zespół wstawał z kolan, zrywał się do heroicznej walki czy też rzutem na taśmę przeważał szalę zwycięstwa, jest Markiem Narodowym.
Choć urodził się w Milanówku w 1950 roku i jak sam mówi bliżej mu było do prac polowych w ogrodnictwie, to pokochał sport i to nie od razu czarny. W polskiej lidze startował w barwach tylko jednego klubu - Włókniarza Częstochowa i z nim zdobywał w 1974 roku pierwsze miejsce w lidze. To jeden z najbardziej utytułowanych polskich zawodników z piękną kartą zapisaną w światowym speedwayu. Niewielu mamy Polaków, którym dane było pojechać na Wembley i wypełnionym po brzegi 100 tysięcznym stadionie w Chorzowie. Żużel lat 70 poprzedniego stulecia nie pozwalał jednak na osiąganie najwyższych trofeów Polakom w tym i Markowi. Izolacja Polski za żelazną kurtyną i brak dostępu do światowych sprzętowych nowinek nie pomagała w zdobywaniu najwyższych laurów żużlowych i wpisywanie się na stałe Polaków w panteonie czarnego sportu.
[nextpage]Marek był jednak zawodnikiem wyjątkowym i być może wielu czytających ten felieton będzie miało zdanie odrębne. Jednak dla kibiców pokolenia mojego taty Andrzeja, kibica od lat 60 poprzedniego wieku był zawodnikiem nietuzinkowym, walecznym i o niezwykłym sercu do walki na torze. Dziś powiedzielibyśmy, że trzymał gaz lub "manetę". Taki był właśnie Marek - zawodnik.
Marek to dziś 64 letni gentleman o kondycji, której mogą mu pozazdrościć nawet o połowę młodsi Panowie. Codziennie pokonując kilkadziesiąt kilometrów na rowerze udowadnia, że sport ma się w sercu, krwi i nie ma znaczenia dyscyplina, którą się uprawia, a kwintesencją jest ruch, wysiłek czy też rywalizacja.
Dla mnie Marek to jednak człowiek o niezwykłych umiejętnościach dotyczących ludzkiej psychiki, psychologii i sztuki motywacji. Będąc wielokrotnie w parkingu wraz z nim widziałem jak w sytuacji największego stresu tak swojego jak i zawodników potrafił dotrzeć do wszystkich i z pozoru przegraną sytuację czy zawody popchnąć na zupełnie nowe tory. Tak było w Lesznie 2009 roku gdzie Tomasz Gollob męczył się ze sprzętem i niezwykle trudnym, wymagającym po ciężkich opadach torem. Wtedy umiejętnie dysponując świetnie usposobionym "Kasperem" i "Małym" wyciągnął nas z piekła do biegu 20, w którym to Tomek po kliku żołnierskich słowach usłyszanych od Marka nie miał już wyjścia. Po prostu pomknął na złotych obręczach od kół motocykla Kasprzaka po medal i to ten z najcenniejszego kruszcu i wprowadził nas do żużlowego nieba.
Podobnie było w Vojens w kolejnym roku, gdzie przecież po raz pierwszy w historii zdobyliśmy złoto na tzw. wyjeździe i to w jaskini lwa lub można by rzec na polu obok stodoły Ole Olsena… Same zawody również były niezwykle emocjonujące, obfitujące w bardzo kontrowersyjne wydarzenia na torze. Oczywiście, malkontenci powiedzą, że uratował nas duński deszcz, który w sobotę doprowadził do przerwania i przełożenia zawodów po bardzo słabej jeździe Polaków. Niedzielna powtórka była również na i po wodzie. Po upadku Golloba w pierwszym jego starcie nikt poza Markiem nie wierzył już chyba, że te zawody uda się wygrać i obronić tytuł mistrzów świata. I niech nie wierzy, kto nie chce, ale zaświadczam wam, że gdyby nie biegający jak w ukropie po parkingu Cieślak, wybiegający co chwilę na tor sprawdzając, co robi instruowany przez Olsena toromistrz tych zawodów, wygrać byśmy nie mogli.
W podobnych sytuacjach Marka widziałem jeszcze kilka razy tak w Gorzowie w roku 2011 jak i ostatnio w Pradze, gdzie bez Tomasza Golloba pod wodzą uskrzydlonego Jarka triumfowaliśmy ponownie. Wszystko to za sprawą atmosfery, którą Marek potrafi stworzyć w parkingu jak i poza nim. To również za sprawą jego charyzmy i olbrzymiej wiedzy na temat torów, ich specyfiki i tego jak zmieniają się one w trakcie zawodów i po różnych zabiegach odbywających się na nich. Tego nie da się nauczyć podczas studiów trenerskich, wiedzy tej również nie można posiąść na podstawie przeczytanych specjalistycznych książek i tomów encyklopedii. To jest to coś z czym się rodzimy, o co wzbogacamy nasze doświadczenie podczas całego życia i co do końca naszego życia nam towarzyszy. I mam nadzieję, że Marek się nie obrazi ale dla mnie to po prostu żużlowy "cojones", który on ma na pewno!
Po co jednak cały ten tekst, który Państwo czytacie…? No cóż, to wszystko przez informację, którą od Marka ostatnio usłyszałem. W kolejnym roku mając 65 lat chce zjechać z żużlowego toru i zamknąć bramę do parkingu. Słysząc to z jego ust, doznałem przygnębienia i poczułem się tak jakby kończył się jakiś etap w życiu dziecka, które opuszcza ojciec wyjeżdżając w długą podróż lub w czasie gdy uczeń w szkole zmienia ulubionego wychowawcę.
Jak pisał Leopold Staff w swym wierszu - "Przygnębienie":
…Zmierzch melancholią szarą spływa...
Senność powieki moje klei,
Znużony trudem, bez nadziei,
Błądzi wędrowiec mroźną nocą…
I wierzę, że Marek, jak ten wędrowiec mroźną nocą, znajdzie jednak swoją przystań i nadal pozostanie nią żużel. Nie wyobrażam sobie, że polski żużel stać byłoby dziś na utratę takiego człowieka. Oczywiście, przychodzi czas zmiany i nowego rozdziału, przychodzi czas następcy naszego Narodowego, ale Marek Cieślak nie musi przecież zniknąć z żużlowego światka. Wręcz przeciwnie, powinien w nim pozostać jako wzór i punkt odniesienia dla innych, jako kopalnia wiedzy i doświadczenia, z której będziemy dalej czerpać piękne klejnoty. O to właśnie powinny zadbać polskie żużlowe władze i już dziś myśleć o nowej rzeczywistości bez Marka, ale zarazem z Markiem jako mentorem i fizycznie obecnym człowiekiem w strukturach polskiego sportu żużlowego dla jego dobra i dalszego rozwoju.
Adam Krużyński