Po zawodach w tzw. VIP-ówce nad parkiem maszyn rzeszowskiego stadionu rozpromieniony rozdawał efektowne pocztówki ze swoją podobizną i chętnym od razu dawał na nich autografy. Zainteresowanie reklamówkami Smolinskiego było, umówmy się, umiarkowane. Zawody cieszyły się słabym w sumie zainteresowaniem, bo speedway na długim torze to dla polskiego kibica jednak pewnego rodzaju egzotyka. Co innego u naszych zachodnich sąsiadów, gdzie żużel to jednak przede wszystkim właśnie długi tor, na którym odnosili nieporównywalnie więcej sukcesów niż w jego klasycznej odmianie. Ciekaw jestem jak wyglądałaby sytuacja teraz, gdyby oto Martin Smolinski zjawił się na stadionie nad Wisłokiem z plikiem swoich pocztówek. Podejrzewam, że kolejka fanów, aby otrzymać od niego drobny upominek, uścisnąć dłoń, wymienić kilka zdań i pstryknąć sobie pamiątkową fotkę byłaby długa. A wszystko to po jednym wieczorze na drugim końcu świata, gdzie Niemiec ku zaskoczeniu wszystkich ze sobą samym chyba na czele, zwyciężył w inaugurującym tegoroczne mistrzostwa świata turnieju Grand Prix Nowej Zelandii.
Napiszę wprost, dla mnie osobiście jest to największa sensacja w liczących już niemal dwie dekady dziejach cyklu. Zdecydowanie największa. Trudno nawet porównywać do niej analogiczne wiktorie chociażby Martina Dugarda, czy w sezonie 2012 Martina Vaculika. Dlaczego? Bo Dugard i Vaculik, chociaż też mało kto na nich liczył i startowali w zwycięskich dla siebie zawodach z pozycji zawodnika dokooptowanego, to jednak były to już w klasycznym żużlu firmy znane i uznane. Objeżdżone w najsilniejszych ligach, z osiągnięciami na międzynarodowej arenie. A Smolinski z całym szacunkiem dla jego dotychczasowych przewag jeśli chodzi o krótki tor, jawi się w tym towarzystwie niczym niewinna dziewica. Dla Grand Prix jego wygrana w Auckland to znakomita informacja, lepszej trudno sobie było wymarzyć. Trudno o bardziej pozytywny impuls dla skostniałego i zaklętego do grupy tych samych, powtarzających się od lat nazwisk niż wdarcie się do tego towarzystwa kogoś nowego, kto zaczyna rozdawać karty. Ot, na razie w skali mini to coś takiego jak Sajfutdinow, Holder, czy w ubiegłym roku Woffinden. Smoliński ma nad nimi pewną przewagę, wywodzi się bowiem z kraju, który ostatnio kompletnie nie liczył się jeśli chodzi o klasyczny żużel.
Czy jego wygrana może spowodować pewien impuls, przyciągnąć majętnych sponsorów, podnieść poziom i napędzić ludziska na stadiony gdzieś w Landshut, czy Abensbergu? Być może, warunek jest jednak jeden. Wygrana Martina Smolinskiego w dalekiej Nowej Zelandii nie może się okazać jednorazowym wybrykiem natury, ambitny Niemiec będzie musiał potwierdzić swoją klasę w kolejnych turniejach cyklu, udowodnić, że to co stało się w Auckland nie było dziełem przypadku. A z tym różnie bywało. Wspomniany w tym tekście Vaculik, kiedy w ubiegłym roku startował w Grand Prix jako stały uczestnik, nawet nie zbliżył się do swojego życiowego osiągnięcia na stadionie Edwarda Jancarza w Gorzowie Wielkopolskim. Warto w tym miejscu przypomnieć triumf Tomasza Golloba w pierwszej w historii Grand Prix, w maju 1995 roku we Wrocławiu. Część fanów już widziała go w tamtym roku w koronie mistrza świata, tymczasem z turnieju na turniej wiodło mu się coraz gorzej, w efekcie z cyklu wypadł. A na jego mistrzostwo przyszło nam poczekać jeszcze aż piętnaście długich lat. Smolinski ma więc teraz coś do udowodnienia i sobie i innym i to on, przynajmniej do najbliższego turnieju w Bydgoszczy, będzie ogniskował główną uwagę żużlowego światka.
Jego sportowym idolem był Simon Wigg, legenda długiego toru, ale także zawodnik światowej czołówki jeśli chodzi o speedway klasyczny. Niemiec chciałby pewnie podążyć tą drogą i po Auckland to czy mu się ten plan powiedzie stało się jednym z głównych pytań całego cyklu. Powiało ożywczym wiatrem z zachodu. Dżentelmeni z BSI zacierają pewnie łapki…
Robert Noga
Czytać gimbusy, lekcja o antykoncepcji dla opornych.