Myślałem melancholijnie, posiadując w miłym poczuciu lenistwa na Rusi swej pod chyżą, ocienioną maturycznie kwitnącymi kasztanami (szanujemy je tu, albowiem to ulubiony gatunek cysorza Franc Jozefa, do którego żywimy wciąż uczucia nader ciepłe!), że - by skorzystać z wzorców leksykalnych klasyka, Pana Prezydenta Niegdysiejszego - już warsztat na górze, a tu nagle bęc: zaczynam nową serię?
[ad=rectangle]
Pewnie Ktoś z Bliźnich, czytających, co powyżej i poniżej, kojarzy tytuł i podpis z poletkiem niewdzięcznym, którem przez pięć lat i trzy kwartały udeptywał dziarsko w kochanym "Tygodniku Żużlowym". Bliźnim tym winienem wyjaśnienie krótkie, skąd ten transfer i dlaczego. Za podszeptem słusznym wyjaśnienia kurtyzuję do niezbędnego minimum: stało się tak, albowiem - jak śpiewał rzeszowski kabaret o psotnej nazwie Dwa Balony i Ten Trzeci - "Wszystko się kiedyś kończy: flaszka - i wielka miłość". Seria stara pod hasłem "Widziane z Rusi Czerwonej", rozwijana przez 69 miesięcy, miała 286 odcinków, ale wreszcie musiała - jak wszystko na tym padole rozkosznym - osiągnąć kres; teraz zaczynam serię nową: jaką?
Na pewno inną. Na myśl, że oto występować mam przed lectorium, mającym w rękach oręż potężny w postaci możliwości natychmiastowego odniesienia się do słów, które pozwolę sobie wypisać, powoduje iż - że podeprę się genialnym konceptem pisarza Uniechowskiego - czuję coś w rodzaju "dziwnej radości przed wypiciem". Nowe doświadczenie: wyborna perspektywa. Ale dość inwokacyj; no, może jeszcze w formie nieśmiałej autoprezentacji (czy zgoła autopamfletu: toć ujawniam niemalże tajemnicę metryki, a więc element danych osobowych, strzeżonych przez inspektora w randze głównego), iż żużel wraz z całym jego światem jest mi bliski od 1977 roku.
A skoro wytłumaczenie przejścia z jednej sceny na inną mam za sobą, pora przejść do kwestyj bardziej utylitarnych. Obserwując oto z oddalenia zbawiennego (gwoli przypomnienia: moja Ruś Czerwona ciągnie się mniej więcej od linii Wisłoka i Sanu ku wschodowi, a więc z dala od centrów światowego speedweaya), co się na torach Najjaśniejszej Rzplitej wyprawia w roku 2014 post Christum natum, przyłapuję sam siebie (nomen omen) na łapaniu się za głowę i zżymaniu nad zatraceniem przez nasz żużel mechanizmu pokoleniowych następstw. Kto mnie czytał w przeszłości ten wie, że na punkcie ocalania w speedwayu prawdziwego sportu mam bzika, więc i tym razem nie wymyślę niczego nowego: straszny wydaje mi się system rozgrywek, w którym wciąż - i to na każdym szczeblu, najwyższego nie wyłączając - miejsca mnóstwo dla dżentelmenów w wieku przeddziadkowatym. A przecież sport powinien być domeną ludzi młodych, sprawnych, dynamicznych; kiedy konstatuję, że pracodawców (a zwłaszcza płacodawców) regularnie znajdują chłopaki, które cieszyły się pełnymi prawami elekcyjnymi i elektorskimi podczas sławetnych wyborów czerwcowych 1989 roku, to robi mi się mocno głupio... Bo żeby jeszcze, bestyjki, były o lata świetlne lepsze od konkurencji, gdyby kosiły może nie od razu komplety, ale dwucyfrówki w każdym meczu, może gdyby demonstrowały constans poziomu zawodniczego porównywalny z Pawłem Waloszkiem z jego ostatniego okresu; ale nie, ci weterani, którzy zawody indywidualne czy też w parach omijają szerokim łukiem, skorzy są wyjeżdżać na tor tylko w ligach – zaś w ligach tych pozwalają sobie bęcki, i to srogie, zadawać. Więc jak to jest?
Ale: nie dzieje się nic; nie gadam, nie krzywię się, nie złorzeczę. Chce stary mistrz - czy świata, czy gminy - miast oklasków frenetycznych, wywoływać śmiechy i gwizdy, jego rzecz. Chce zasobny Pan Właściciel, zamiast małą strużką podlewać pieniędzmi młodego zdolnego, z największego szlaucha forsę lać nieperspektywicznemu - też jego rzecz. Moja rzecz za to zalamentować: że w gruncie rzeczy, w konsekwencji tego, iż na listach płac oraz w składach drużyn widnieją personalia panów o PESEL-ach zaczynających się od szóstki, siódemki czy ósemki, nie dzieje się nic złego. Polski bowiem żużel doszedł do tego stanu, iż upadłe w sensie sportowej wartości dawne gwiazdy i dawne kozaki w rzeczy samej nie zabierają nikomu miejsca. Kogo - na przykład - wzięłaby Piła, gdyby tak Piotr Świst udał się z godnością na tzw. zasłużoną emeryturę? Czy ktoś drepcze niecierpliwie w oczekiwaniu na zwolnienie miejsca, które zajmuje? A kogo by Toruń wprowadził na miejsce matuzalema Golloba? Młodego zdolnego, nadzieję na przyszłość polskiego żużla, czy raczej jakąś ofiarę łapanki na rosyjskich, duńskich albo szwedzkich stadionach? Albo bracia Rempałowie, z Jackiem, istną wańką-wstańką ostatnich lat na czele? Czy oni blokują miejsca wielkim talentom, wynalezionym i wyhodowanym w Krośnie - czy może pozwalają jedynie tamtejszemu klubowi skompletować drużynę ligową?
To - moim wysoce nieskromnym zdaniem - najszkaradniej świadczy, że w konsekwencji miliona zmian regulaminowych oraz mentalnych, czynionych na przestrzeni minimum dziesięciu ostatnich lat, sami siebie zapędziliśmy w kozi zaułek. Ten mianowicie, że o ile trzydziestoparolatek, by jeździć w lidze (nie żadnej lidze z przedrostkiem czy ukrywanej za inicjałami…), musiał być kiedyś zawodnikiem wybitnym, to dzisiaj czterdziestoparolatek może być miernotą, odcinającą jedynie kupony od dawnych zasług oraz przewag, a mimo to dobrze płatne miejsce w składzie mieć i nie martwić się, czy ktoś za rok podpisze z nim kontrakt. Deficyt kadr zafundowaliśmy sobie, ot co… Deficyt wręcz zawstydzający.
Waldemar Bałda