Jarosław Galewski: Niektórzy twierdzą, że tegoroczna ENEA Ekstraliga jest znacznie mniej ciekawa od rywalizacji w ubiegłym roku. Co pan na to?
Krzysztof Cegielski: Dla mnie ciekawość żużla nie polega tylko na patrzeniu, ile kto ma punktów w ligowej tabeli. Liczy się to, co dzieje się na torach, jak jeżdżą poszczególni zawodnicy, czy co robią trenerzy. Zdaję sobie jednak sprawę, że wiele osób kieruje się głównie różnicą punktową pomiędzy pierwszą a ostatnią drużyną. Te osoby mogą odczuwać zawód. Dla mnie jednak w sporcie jest czymś zupełnie normalnym, że raz poziom jest bardziej wyrównany, a innym razem ktoś zdecydowanie się wybija, a inny odstaje. Przecież przed startem ligi mówiliśmy, że składy są bardzo wyrównane i możemy mieć jeszcze ciekawsze rozgrywki. Tak mówili praktycznie wszyscy, także ci, którzy twierdzą teraz, że liga jest nudna. Może zatem należy zastanowić się, co jest tego przyczyną. Według mnie to przede wszystkim element nieprzewidywalności - nie możemy zakładać na sto procent przed sezonem, kto będzie w świetnej formie, a kto zawali rozgrywki. Najlepszym przykładem jest Unibax. Ta drużyna miała dzielić i rządzić, a ma duże problemy na wyjazdach i to wcale nie ten zespół wyróżnia się spośród innych. Oczywiście, mecze z osłabionymi drużynami z Częstochowy czy głównie z Gdańska musiały kończyć się dużymi wynikami, ale to już zupełnie inny powód.
[ad=rectangle]
Znowu zaczęły pojawiać się opinie, że z KSM liga byłaby ciekawsza i powinniśmy pójść śladem rozgrywek w innych krajach.
- A to ciekawe. KSM obowiązywach wiele lat i rozgrywki raz były interesujące, a innym razem mniej interesujące. Mieliśmy w tym roku już rywalizacje zespołów, które byłyby wyrównane pod względem KSM, gdyby on obowiązywał. Takie mecze też były spotkaniami do jednej bramki. Przykład? Stal Gorzów, która pojechała do Tarnowa i nie wyszła z trzydziestki. Ale rozumiem, że niektórzy twierdzą, że wprowadzenie tego mechanizmu to tak cudowny lek, że zmusiłby zawodników drugiej drużyny do lepszej jazdy. Wtedy w Tarnowie z pewnością wynik byłby na styku i może nawet padłby remis? Nie wydaje mi się. Ja cieszę się, że w żużlu nie jesteśmy w stanie jeszcze wszystkiego uregulować i przewidzieć. Dzięki temu to nadal sport. A co do porównań do lig zagranicznych... nie wiem nawet jak to komentować.
Dlaczego?
- Rozmawiam praktycznie codziennie z osobami prowadzącymi kluby w ligach angielskiej czy szwedzkiej. Nigdy nie chcielibyśmy słyszeć u nas tyle narzekania na wiele kwesti związanych z problemami tamtych lig. Jesteśmy stawiani za wzór, jeśli chodzi o nasze rozgrywki, bo przegoniliśmy wszystkie kraje pod każdym względem. I wcale nie chodzi tylko o finanse. Pod względem sportowym również te kraje nie są żadnym przykładem, bo na Wyspach każdy chcący rozwijać się zawodnik powinien startować, ale brakuje tam jednak kilku zawodników ze światowej czołówki, a kibiców na stadionach jest coraz mniej. W Szwecji również frekwencja jest mizerna. Mimo świetnych zaawodników w każdej drużynie. Na szczęście my nie musimy narzekać na aż tak małą frekwencję, stronę sportową i brak zainteresowania ze strony mediów, a przede wszystkim telewizji. Nikt nie narzeka na to ostatnie jak właśnie szwedzkie kluby, bo zdarzały się sytuacje, że do ostatnich minut przed meczem nikt nie wiedział, czy transmisja będzie czy też nie. Tamtejsze kluby nie mają z tego tytułu żadnych profitów. Naprawdę chcemy równać do takiego poziomu? Proponowałbym skupić się na naszym rynku, który wyprzedził cały świat i to w sposób zdecydowany. Mamy u siebie problemy, więc lepiej zajmijmy się ich naprawą, zamiast koncentrować się na bezsensownych porównaniach.
Mówi się jednak, że w innych ligach płaci się mniej i do tego Polska powinna dążyć.
- Trzeba się zastanowić, z jakiego powodu płaci się mniej. Tam też przepłacano zawodników i zrobił się ogromny problem. Wszyscy zrobili jednak rachunek sumienia i wyciągnęli odpowiednie wnioski. Teraz Szwedzi finansują zawodników w sposób, na który ich stać. To wzięło się ze zdrowej logiki, a nie z powodu wprowadzania jakichkolwiek mechanizmów. Próbowano z regulacjami finansowymi,ale i tak kto chciał to płacił poprzez różnego rodzaju sponsorów. Wszystkie wydarzenia, które miały tam miejsce, były jednak podobne do tego, co dzieje się w polskiej rzeczywistości. Najpierw przepłacanie bez opamiętania, wirtualne kontrakty, a później zmartwienia. Różnica polega jednak na tym, że tam nastąpił już etap zdroworozsądkowego myślenia. My na szczęście tez już tego się uczymy. Nie pozwolę jednak, by krążyła obiegowa plotka by zawodnicy w Szwecji zarabiali marne grosze. Wcale tak nie jest, bo wielu zawodników zarabia bardzo godnie i niewiele mniej niż w Polsce.
Mamy w tym roku w Ekstralidze więcej jednostronnych meczów. Mówi pan, że to normalne, bo każde rozgrywki są inne. Warto jednak zauważyć, że o tych spotkaniach do jednej bramki mówimy zwłaszcza w przypadku klubów, które otrzymały licencje nadzorowane. Może warto zastanowić się nad tym, czy ich wprowadzenie było dobrym pomysłem?
- Od początku funkcjonowania tego pomysłu mówiłem o nim tylko sceptycznie. Ciężko o optymizm, kiedy pozwalamy klubom z problemami działać i podpisywać kolejne kontrakty na podobnie wysokim poziomie. To nie mogło się dobrze skończyć. Nie do końca rozumiałem, na czym miałyby polegać programy naprawcze poza tym, że zostały przesunięte terminy płatności.
A docierają do pana jakiekolwiek sygnały, jak wygląda realizacja tych programów naprawczych?
- Odbieram wiele telefonów od zawodników. Są to również sygnały z klubów, które otrzymały licencje nadzorowane. Ci, którzy zgodzili się na przesunięcia w płatnościach, a nie są już w danym klubie, mocno narzekają, bo terminy kwietniowe, majowe czy czerwcowe nie zostały zrealizowane. Jest w tym gronie grupa, która nie zobaczyła nawet złotówki z tego, co im obiecano. Tymczasem kilka miesięcy temu wszyscy prosili żużlowców i podkreślali, że w przeciwnym razie będzie jeszcze gorzej. Wtedy każdy potrafił odezwać się do zawodników i zaprosić ich na spotkanie. Żużlowcy się zgodzili, a dziś słusznie czują się oszukiwani. Licencje nadzorowane pozwoliły niektórym wejść w sezon, ale jednocześnie sprawiły, że sytuacja dyscypliny może stać się jeszcze gorsza. Programy te w kilku przypadkach, naprawcze są tylko z nazwy.
A zgadza się pan, że to wszystko przekłada się na wynik sportowy i pogłębia przy tym problemy finansowe i innych klubów?
- Jasne, że to przekłada się na wyniki. Ale proszę zwrócić uwagę na inną kwestię. Mieliśmy mecz, który powinien być dobrym materiałem do analizy. Chodzi mi o spotkanie gdańszczan w Zielonej Górze. Było jednostronne widowisko, ale nie wiem, co wolałbym jako obserwator - w miarę wyrównany mecz z dwoma czy trzema lepszymi zawodnikami ze strony Wybrzeża czy to, co zobaczyliśmy. W pierwszym przypadku kolejnego dnia moglibyśmy usłyszeć o jeszcze większych kłopotach beniaminka. Takie wyniki nie są dobre dla ligi, ale chyba jednak liczy się bardziej spokój działaczy i kibiców z powodu mniejszego zadłużenia. W Gdańsku i tak wszystkich boli głowa, bo problemy są ogromne. Po co to potęgować? Musimy też pamiętać, że to, co dzieje się teraz, to efekt zaniedbań poprzednich lat. Winę ponoszą również ci, którzy dopuszczają kluby z takimi kłopotami do rozgrywek ligowych. Przecież dziś sami zawodnicy Wybrzeża mówią publicznie, że oni nie są gotowi na Ekstraligę pod względem sportowym i finansowym. Szkoda, że takich refleksji nikt nie miał zimą lub jeszcze wcześniej.
Słyszymy, że konieczna jest dyskusja o przywróceniu KSM. Prezes Ireneusz Maciej Zmora powiedział mi jednak, że to rozwiązanie zostanie zablokowane, bo istnieje zbyt silne "lobby zawodnicze" w osobach ekspertów, menedżerów czy nawet dziennikarzy. Jak może się pan do tego odnieść?
- Z jednej strony taka opinia bardzo mnie cieszy. Gdyby to była prawda, to zostaliśmy jako "lobby zawodnicze" bardzo docenieni. Inna sprawa, że do tej pory nie wiedziałem, że coś takiego funkcjonuje. Wolałbym, żeby Prezes Ireneusz Maciej Zmora skupiał się na rzeczach pozytywnych, bo KSM czy będzie czy nie, to nie ma to żadnego wpływu na uzdrowienie klubów. Nie chciałbym sprzeczać się z Irkiem Zmorą, również z tego powodu, że jest prezesem mojego macierzystego klubu. Wolałbym jednak usłyszeć od niego słowa podziękowania dla tego "lobby zawodniczego", które nie tak dawno zrobiło wielki krok by rozwiązać ogromny problem podatkowy polskich zawodników i klubów. Problem, który mógłby faktycznie doprowadzić do wielu bankructw, zarówno zawodników jak i klubów. Jak wiemy gorzowska Stal też nie została pominięta w tej sprawie. Wracając jednak do kwestii to najłatwiej powiedzieć, że musi on wrócić. Jego brak to tylko wymówka. Mamy i jego zwolenników i przeciwników. W tej drugiej grupie jestem ja i zdaje się, że kilku dziennikarzy, którzy zajmują się sportem żużlowym na co dzień. Nie wydaje mi się, że nami kieruje to, czy ktoś więcej czy mniej zarobi. Uważamy, że KSM się po prostu nie sprawdził i podajemy konkretne argumenty. To sztuczna regulacja, która po pierwsze sprawia, że nie widzimy na torach najlepszych, a po drugie powoduje, że więcej zarabiają żużlowcy przeciętni, którzy pasują do drużyny tylko ze względu na cyferki przy ich nazwisku. Poza tym, KSM działał przez ostatnich kilka lat i nie staliśmy się nagle krainą, która płynie mlekiem i miodem. Trudna sytuacja, którą mamy teraz, nie ma swojego początku w tegorocznych wydarzeniach. To rodziło się właśnie wtedy, kiedy obowiązywał KSM, nad którym niektórzy tak się rozpływają. Ja uważam, że KSM ani nie pomaga w finansach, ani w nich nie przeszkadza. On jedynie sztucznie reguluje drużyny. Często niesprawiedliwie zarabiają wtedy pieniądze ci, którzy na to nie zasługują. Jeśli komuś bardzo potrzeba tego zapisu do oszczędzania, to chętnie podpiszę się pod nim natychmiast. Dobrze jednak wiem, że nie w tym jest problem. Niektórzy potrzebują KSM do czegoś innego, a mydlą opinii publicznej oczy tym, że chodzi o finanse.
Co ma pan na myśli?
- KSM to narzędzie, które służy do tego, by rozegrać coś "pod siebie" lub przeciwko komuś, by samemu na tym skorzystać przy budowaniu drużyny na kolejny sezon. Jedyną metodą na to, by mniej płacić zawodnikom jest moment podpisywania kontraktów. Wtedy trzeba podpisać umowę, którą jest się w stanie zrealizować. To jest tak stara prawda, że jeszcze nikt jej nie obalił. Przed tym sezonem były przecież regulacje finansowe. Jak patrzę na to, co się teraz dzieje, to mamy jasny wniosek - one się nie sprawdzają. Potrzeba zdrowego rozsądku. Zamiast tego można oczywiście obrażać ekspertów, menedżerów czy dziennikarzy. To jednak nic nie da, bo to nie ich wina. Pragnę przypomnieć, że to nie te osoby podpisują kontrakty. Robią to kluby. Cała reszta, którą wymieniłem, jedynie opowiada później o tym, co widzi i może to niektórych tak naprawdę denerwuje. Stąd biorą się później opinie o złym "lobby zawodniczym". Winni są wszyscy, tylko nie ci, którzy podpisali umowy z zawodnikami i powinni za nie płacić. A dziennikarzom proponuję przyzwyczajenie się do tego, że i również oni są winni całej sytuacji. Ja zrobiłem to już dawno i nie zamierzam się tym przejmować, choć nie chciałbym już słuchać tych nie prawdziwych oskarżeń o jakimś lobby zarabiającym na zawodnikach. Ja działam dla zawodników od wielu lat. Poświęciłem dla zawodników wiele godzin na różnych spotkaniach, pokonując tysiące kilometrów samochodem. Ostatni raz otrzymałem zwrot poniesionych kosztów w maju 2010 roku! Nie chcę więc już słuchać tych bredni na temat krwiopijczych działań "lobby zawodniczego". Niech każdy patrzy na swoją kieszeń.