Robert Noga: Żużlowe podróże w czasie (123): Dramaty z happy endem
Rok 1961 przyniósł polskiemu sportowi żużlowemu pierwszy poważny sukces - medal w Drużynowych Mistrzostwach Świata we Wrocławiu. I do tego od razu złoty.
- Wsiadamy w samochody i małą kolumną pędzimy na lotnisko. O 17:50 wylądował wreszcie tak długo oczekiwany specjalny samolot "LOT-u". Czasu mało, przecież to jesień, niedługo zapadną ciemności! Wszyscy bierzemy się do pomocy Wop-istom, celnikom, przybyłym zawodnikom. Jedni pośpiesznie wyładowują motocykle, od razu na ciężarówkę, gdzie mechanicy zaczynają wmontowywać przednie widelce i koła (będą to kończyć już w czasie jazdy na stadion), inni pomagają zawodnikom pośpiesznie przebrać się w autobusie, który dowiezie ich na tor (i to będzie się odbywać jeszcze w czasie jazdy!). Ja pozbierałem wszystkie paszporty, pomagam wypełnić deklaracje celne i załatwiam z WOP-em i celnikami odprawy formalne. Wreszcie wszystko gotowe, w tempie prawdziwie błyskawicznym i teraz zaczyna się karkołomna jazda na stadion małej kolumny, poprzedzanej milicyjnymi samochodami na światłach i sygnałach. Jesteśmy na stadionie. Biegnę na swoje stanowisko sędziowskie na głównej trybunie. Sygnał z parku maszyn: "Jesteśmy gotowi". Wzywam zawodników. Na starcie stają (od krawężnika): Florian Kapała, Lubos Tomicek, Ken Mc Kinlay i Soren Sjoesten. Notuje w programie: "19,05" - to oczywiście wspomnienia Władysław Pietrzaka.
Zawody rozpoczęły się więc z czterogodzinnym opóźnieniem! Ale jakie to były zawody. Wspaniała rywalizacja na torze, kapitalne wyścigi i wyrównana walka do samego końca o zwycięstwo. Właściwie tylko Czesi nieco odstawali. Do legendy obok czysto sportowej rywalizacji przeszła decyzja oświetlenia toru przez samochody ustawione skośnie wzdłuż siatki ogradzającej tor. Było to jedyne wyjście, aby dokończyć zawody wobec zapadającego zmroku. Na apel spikera, dziennikarza Tadeusza Osmędy kierowcy prywatnych samochodów wjechali na pas bezpieczeństwa, włączyli światła i tak "po partyzancku" od biedy oświetlano tor. I dobrze, bo Polacy, ku olbrzymiej radości dziesiątek tysięcy kibiców tamten finał wygrali. A potem była wspaniała ceremonia dekoracji. Na podium kapitanowie drużyn- medalistów. Na najwyższym, w cywilnym ubraniu Florian Kapała, niżej Ove Fundin i Peter Craven. Kapała we Wrocławiu zdobył 6 punktów, pozostali nasi zawodnicy: Kaiser 10, Żyto 7, Połukard 5 i Tkocz 4. W sumie dorobek biało-czerwonych to 32 punkty, o jeden mniej mieli Szwedzi, trzecia Anglia 21, a Czechosłowacja 12.
W sportowym światku zapanowała prawdziwa euforia, prasowe kolumny biły po oczach entuzjastycznymi tytułami i opisami zdarzeń na Stadionie Olimpijskim. Ale, tu ciekawostka znalazł się także komentarz - nieco złośliwie odnoszący się do polskiego triumfu. Był to felieton redaktora Bogdana Brzezińskiego, który na łamach "Tempa" pisał: - Przyjemną niespodziankę sprawili nasi żużlowcy we Wrocławiu. Ale chyba trzeba troszeczkę przyciszyć radosne fanfary, gdyż nie wiadomo jakby naszym poszło w meczu z przeciwnikami jako tako wypoczętymi. Trudno! Jak się nie da zwyciężać zagraniczniaków wypoczętych, to trzeba ich lać po ciemku, kompletnie wypompowanych podróżą” - Był to jednak głos odosobniony. Radość była wielka, bo przecież był to pierwszy medal Polaków w mistrzostwach świata na żużlu i od razu złoty, w pierwszym finale, jaki odbył się w naszym kraju.
Był to wyraźny sygnał, że polski speedway konsekwentnie wspina się na światowe szczyty. Kilkunastoletnia praca zawodników, trenerów, działaczy, którzy od zakończenia wojny budowali ten sport w Polsce zaczęła wydawać wreszcie obfite plony. Zdaniem wielu fachowców był to najbardziej dramatyczny finał mistrzostw w dziejach, z różnych, także pozasportowych względów.
Robert Noga
Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas!
KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>