Wkurza mnie, że dla niektórych żużel jest jak wojna - rozmowa z Markiem Cieślakiem, trenerem Grupy Azoty Unia Tarnów

- Mam wrażenie, że niektórzy traktują żużel jak wojnę i strasznie mnie to wkurza. Nie powinniśmy pomiatać tymi, którzy przegrali. Uczmy się pokory - mówi trener tarnowskich Jaskółek Marek Cieślak.

Jarosław Galewski: Wiele razy powtarzamy, że żużel jest nieprzewidywalny i brutalny. Odczuł pan to kiedykolwiek bardziej niż teraz?

Marek Cieślak: Wypadki i urazy to normalna rzecz w tym sporcie. Na zdarzenia losowe nigdy nie mamy wpływu. Przyznam jednak szczerze, że nigdy wcześniej nie miałem takiej sytuacji, że czterech zawodników przed fazą play-off łapie kontuzje. Trzeba to jednak przyjąć na klatę i koniec. Nie zamierzam się również teraz poddawać. Chcemy zdobyć brązowy medal i z tego także będę zadowolony. Byliśmy najlepsi w rundzie zasadniczej. Nie wiem, czy ktoś szybko powtórzy taki wynik, bo przegraliśmy tylko jeden mecz. Unia Tarnów tworzyła fajne widowiska u siebie i na innych stadionach. Każdy medal jest dla mnie ważny i cenny. Jeśli do kolekcji 16 dołożę teraz ten 17 krążek to będę się cieszyć. W Tarnowie był fajny zespół. Wszystko się rozleciało na koniec, ale teraz chcemy się jeszcze pozbierać.
[ad=rectangle]
Kacper Gomólski powiedział po środowym rewanżu, że odechciało mu się żużla. Miał pan w pierwszej chwili podobne myśli? 

- Mam taki charakter, że po takiej przegranej choruję dwa dni i to chyba normalne. Kiedy nie idę jeździć na rowerze, to znaczy, że jest już ze mną źle i nie chodzi tu o zdrowie, tylko o sferę mentalną. Mijają jednak te dwa dni i człowiek się otrząsa. Pogadałem już z zawodnikami i obudziła się chęć odwetu. Wychodzę z założenia, że należy rozumieć sens sportu. Jego istota polega właśnie na wygrywaniu, ale tak samo na umiejętności przegrywania. To nie jest tak, że komuś przypisze się zwycięstwa i taka będzie rzeczywistość. Najwięksi mistrzowie też musieli spuszczać głowy. Nasi siatkarze teraz świętują, a jeszcze niedawno wracali pokonani i musieli się z tym zmierzyć. Trzeba walczyć o wygraną, ale kiedy się przegra, to i z tym trzeba sobie na swój sposób poradzić. Wiadomym jest też konieczność wyciągnięcia wniosków, żeby następnym razem wygrać. Pewnie, że mam dziś w głowie dużo myśli. Gdyby nie rozwalił się Vaculik, to pewnie zdobyłby więcej punktów w Lesznie. Zdrowy Hancock byłby według mnie bardzo wartościowy. Nie ma jednak sensu mówić teraz, co by było gdyby. Historia została już napisana. Czas na walkę o brąz.

W pana przypadku częściej mówi się jednak o sukcesach niż porażkach. Jak radzi pan sobie z przegranymi?  

- Jestem w tym sporcie naprawdę długo. Jeszcze dwa lata i strzeli mi 50 lat od momentu, kiedy usiadłem na motocykl żużlowy. Jako zawodnik miałem zarówno bardzo dobre jak i te złe chwile. Tak samo w przypadku kariery trenerskiej. Zdarzyło mi się nawet spadać i trzeba było przeżyć. Wszystkie wydarzenia hartują człowieka. Patrzę na sport trochę inaczej niż młodzi. Jak widzę niektórych działaczy, to mam wrażenie, że oni idą na wojnę, a nie na mecz żużlowy. To mnie załamuje. "Wychowuje się" jakaś grupa ludzi, którzy traktują to wszystko jak konieczność wygranej za wszelką cenę i udowodnienia czegoś. Gadam często z moim byłym prezesem i jesteśmy zgodni, że sport powinien uczyć pokory. W momencie triumfu nie należy pomiatać przeciwnikiem, bo za chwilę można być w tej samej sytuacji. Jasne, że należy się cieszyć z wygranej, bo po to się o nią walczy. Nie można jednak zapominać o szacunku. W normalny sposób trzeba też postępować, kiedy przychodzi porażka. Moi zawodnicy mieli łzy w oczach, ja pewnie także, ale na tym koniec. Trzeba to przyjąć i się odbić. U nas dochodzi powoli do tego, że sport przestaje być traktowany jak... sport. To zaczyna przypominać walkę gladiatorów, bitwę miast czy wielką wojnę. Mnie to wkurza i mi się to nie podoba. Zacznijmy jeździć na mecze, a nie na wojny.

Wie pan jednak, że są tacy, którzy mają dużą satysfakcję z tego, że Cieślakowi się nie udało?

- Rozmawiam często z jednym z psychologów, który jest bardzo mądrym facetem. Dużo dyskutujemy o wynikach i sferze mentalnej, która się z nimi bardzo wiąże. Analizujemy, o czym trzeba rozmawiać z zawodnikiem, żeby jak najwięcej z niego wyciągnąć. Nawzajem się tego wszystkiego uczymy. Ostatnio mi powiedział, że jest trochę zdziwiony moją sytuacją. Mam w domu 18 medali drużynowych mistrzostw świata. Cztery jako zawodnik, siedem z seniorami i tyle samo z juniorami. Do tego dochodzą sukcesy w mistrzostwach Polski. To świadczy o tym, że w swojej karierze trenerskiej coś zrobiłem. On mi wtedy powiedział, że docenią mnie, kiedy przestanę pracować, bo teraz to wszystko jest czymś normalnym. Kiedyś trenerem był Kazimierz Górski, o którym dziś mówi się trener stulecia. Jak on kończył, to przecież tak naprawdę wywalali go z roboty, bo kilku sobie wymyśliło, że będą lepsi od niego. Facet musiał szukać pracy poza granicami kraju. Po upływie czasu wszystko się zmieniło. Najpierw jednak miał opozycję. To samo z wielkim piłkarzem Deyną. Też go niektórzy nie trawili, a przecież był jednym z największych w polskiej piłce. Ja się nie porównuję, ale pokazuję pewien mechanizm zachowań.

Czyli życzymy źle tym, którym za dużo się udało?

- Sam nie wiem, o co chodzi w niektórych przypadkach. Nie jestem żadną wybitną jednostką. Mam wyniki, ale przy tym dystans do siebie i niczym się nie upajam. Wymieniłem panu teraz wszystkie swoje osiągnięcia, bo mnie pan zaczął o to pytać. Nie chodzę jednak na co dzień i nie opowiadam, że mam tyle i tyle medali. Żużel to dla mnie praca, z której żyję. To nie jest moje największe wyzwanie w życiu. Ja tak zarabiam na chleb. Wracam do domu, tak jak teraz, kiedy złapał mnie pan na rozmowę i wyskakuje nagle osiem rosyjskich terierów. Od razu mnie atakują. Czasami z nimi można więcej pogadać niż z ludźmi. To zresztą wiele uczy. Mam naprawdę dobre odskocznie. Uprawiam poza tym sport. Prawda jest taka, że nie myślę bez przerwy o żużlu. Jakby pan zobaczył, co robi czasami moja papuga. Zdarza jej się krzyczeć do potężnego, ważącego 65 kilogramów teriera "siad". Tak go wytresowała, że siada i waruje, kiedy chce. Gdybym to nagrał, to ktoś pewnie stwierdziłby, że mam w domu niezłą komedię. Ale to jest właśnie mój świat poza żużlem. Żyję tym. Jak kończy się mecz, to mam do czego wracać.

Łatwiej przełknąć porażkę, kiedy ma się pasje i życie poza żużlem?

- Oczywiście, że tak. Żyć cały czas żużlem i martwić się każdą opinią na swój temat? Zwariowałbym. Z drugiej jednak strony z tą krytyką też bywa różnie. Trochę podróżuję po Polsce. Spotykam wielu ludzi, którzy mnie poznają i wiedzą, kim jestem. Staję czasami na stacji benzynowej, idę do miasta. Nikt jeszcze do mnie nie podszedł i nie zaczął mnie obrażać, jak to się dzieje czasami w różnych komentarzach w internecie. Reakcje są zupełnie inne. Raczej rozdaję autografy, robię sobie z ludźmi zdjęcia i rozmawiam w miłej atmosferze. Wiele osób mnie krytykuje, ale nie czytam tego, bo takie rzeczy robi się łatwo, gdy się kogoś nie widzi. Trudniej jest stanąć z kimś oko w oko. Zresztą, dobrze obrazuje to historia, którą miałem w Toruniu. Dwa lata temu byłem tam na meczu, który został odwołany. Strasznie mnie obrzucano błotem. Cały stadion mnie wyzywał. Innym razem poszedłem przejść się toruńskim rynkiem i wiele osób podchodziło do mnie z sympatią. Byli starsi i młodsi, ale każdy był wobec mnie w porządku. Zastanawiałem się i pytałem w duchu jak to jest. Przecież ci sami ludzie ryczą na mnie na stadionie, kiedy są w tłumie. A w pojedynkę zupełnie inna bajka. Zrozumiałem, że tak to po prostu jest i nie należy się nad tym zastanawiać. Trzeba to przyjąć, mobilizować się, robić swoje i mieć przy tym swój świat. Teraz chcę kibicom w Tarnowie sprawić przyjemność brązowym medalem. Wiem, że apetyty były większe, bo sam takie miałem.

Powiedział pan, że porażkę trzeba odchorować i pojawia się chęć odwetu. Czuje pan potrzebę, żeby w przyszłym roku zdobyć złoto w Tarnowie?

- Nie wiem, co panu powiedzieć. Jest Grupa Azoty i inni sponsorzy. Od ich cierpliwości i planów wszystko zależy. Zresztą, kiedy ja przychodziłem do Tarnowa, to nie był żaden potentat ligowy. Ta drużyna pałętała się w dolnych rejonach tabeli. Nazwiska były, bo jeździli Ułamek, Kasprzak czy Madsen. Skład mieli fajny, ale wozili ogony. Przede mną worka medali nie było i udało nam się pójść do góry. Było mistrzostwo Polski, później brąz, a teraz Tarnów był rewelacją ligi. Przed startem sezonu nikt nas tak nie oceniał. Teraz chcę jak najlepiej zakończyć sezon, a co będzie dalej, to zobaczymy. Mistrzostwo Polski to fajna rzecz, ale są też inne wartości. Cały rok jechaliśmy bardzo dobrze i robiliśmy świetną reklamę miastu i sponsorom.

Wrócę jeszcze do tematów sportowych. W środę posadziliście na motocykl Janusza Kołodzieja, który nie był w pełni sprawny. Dlaczego nie można było zrobić tego samego z Gregiem Hancockiem?

- Wiele osób mnie o to pyta. Niektórzy zastanawiają się, czy jeśli w sobotę może pojechać trening, to dlaczego nie mógł spróbować w środę. Próbowałem go namówić i tłumaczyłem mu, że na dobre mu wyjdzie, jeśli pojeździ przed Grand Prix. Pogoda była w końcu pewna. W środę by potrenował, później mecz, w którym mógł pojechać dwa lub trzy biegi. On się zastanawiał i w środę rano przysłał mi smsa, że ma jeszcze zabiegi rehabilitacyjne. Chciałem go namówić, ale się nie skusił.

Jaka powinna być przyszłość tej ekipy?

- Zawodnicy się sprawdzili. Gdyby nie przeciwności losu, to pewnie byłoby wesoło. Smutno jednak też nie jest, bo to tylko sport. Ludzie zmagają się z większymi problemami w życiu. Zrobiliśmy przez cały rok kawał dobrej roboty. Co dalej z tymi zawodnikami? Tak jak panu powiedziałem, wszystko zależy od sponsorów. Trudno mi powiedzieć, co myśli prezes Grupy Azoty. Dowiemy się w najbliższym czasie. W ostatnich latach o Tarnowie było jednak głośno z powodu żużla. Prasa o nas pisała, telewizja mówiła. Coś pozytywnego zrobiliśmy. Potrafię jednak zrozumieć rozgoryczenie sponsorów. Cały rok zespół jechał, wygrywał. Przyszły cztery mecze i nagle wielka loteria. Właśnie z tego powodu mówiłem, że mistrzem będzie ten, kto w kluczowym momencie pojedzie w najbardziej optymalnym składzie. Sponsor może powiedzieć, że płacił, a wszystko poszło w błoto, bo cały trud przekreśliły wydarzenia losowe. Taki niestety jest żużel. Poczekajmy i zobaczymy, co przyniesie przyszłość.

Rozmawiał: Jarosław Galewski 

Źródło artykułu: