Po bandzie (17): Kwiaty jak poker. Moje małe imperium

- Zajmowanie się kwiatami jest jak gra w pokera. To trzeba lubić. To nie jest mój biznes. Ja mam po prostu dobrą robotę - pisze w swoim felietonie Witold Skrzydlewski.

W tym artykule dowiesz się o:

Kwiaty jak poker. Moje małe imperium

Tym razem nie będzie o żużlu, tylko o... kwiatach. Wszystko z powodu, że zbliża się szczególny czas. W mojej rodzinie pewnie wygląda to inaczej i mam tego świadomość. Biznesem kwiatowym zajmujemy się od 1937 roku. Druga, smutniejsza branża ruszyła w naszym przypadku w 1990 roku. Kwiaty to jednak dla Skrzydlewskich podstawa. Hodowaliśmy je, nadal hodujemy i pewnie hodować będziemy.

[ad=rectangle]

Czy miałem wybór, co będę robić w życiu? Swego czasu wiałem razem z dwoma kolegami do Legii Cudzoziemskiej, żeby nie być na 1 listopada w domu. To jest najtrudniejszy i najbardziej zwariowany czas w roku. Nie śpi się w dzień i w nocy. Ja chciałem od tego uciec i marzyła mi się kariera najemnika. Kolega miał więcej szczęścia. Udało mu się. Nas dwóch złapali w Szczecinie, ale kumpla nie wydaliśmy, chociaż pewnie, gdyby nami mocno wstrząsnęli, to byśmy wszystko wyśpiewali. O kolegę jednak nie pytali, więc nikt się nie odzywał.

Na kwiaty trochę byłem skazany. Miałem inne wykształcenie, broniłem się przed tym, ale wypadło na mnie. Mama mnie namaściła na szefa i muszę się tym zajmować. W 1990 roku do tego wszystkiego dołożyłem smutną działalność, czyli usługi pogrzebowe. Jestem jednak chyba jedynym przedsiębiorcą, który się tym zajmuje i widział w życiu dwoje nieboszczyków. Nie wchodzę do chłodni, gdzie znajdują się zmarli. Większość, nawet szefów postępuje inaczej. Ja jakoś nie za bardzo.

1 listopada to dla mnie jednak też czas zadumy, a nie tylko praca. Zawszę idę wtedy na grób swojego taty. Staję za drzewkiem, zakładam czapkę, stawiam kołnierz, żeby mnie ludzie nie poznali i daje sobie trzy, cztery godziny pokuty. Ona jest ciężka, bo jestem na ogół po jednej dobie bycia na nogach. Stoję przed tatą, dziadkiem, który mnie wychowywał, ciocią, której zawsze dokuczałem. Kiedy zmarła, zdałem sobie sprawę, jak bardzo mnie kochała. Mam więc czas na zadumę i na to, żeby się wyłączyć. Na cmentarz idę jednak jak jest ciemno, bo chce mieć spokój.

Ogrom pracy jednak jest. Ktoś powie, że ten dzień to żniwa. Jasne, mówi prawdę. Ale tak jest w przypadku ludzi, którzy mają jedną, drugą kwiaciarnię i rodzina jest w stanie sama to obsłużyć. Dla takiej firmy jak nasza to święto naszych pracowników i my im w nim nie przeszkadzamy. Najchętniej zamnąłbym trzy dni przed 1 listopada kwiaciarnie. Wtedy by jednak ludzie pomyśleli, że nam się w głowach poprzewracało, że aż tak się już dorobiliśmy. My jednak wtedy walczymy o to, by zadowolić klienta, który będzie później przychodzić przez cały rok.

Kiedyś ktoś mnie zapytał, czy jestem człowiekiem sukcesu. Zgrzeszyłbym, gdybym tak o sobie powiedział. Zrobiłem w życiu bardzo wiele głupot i pewnie jeszcze kilka zrobię. Witold Skrzydlewski nie może powiedzieć, że prowadzi interes. Biznes ma ktoś, kto siedzi przed laptopem na Lazurowym Wybrzeżu i patrzy, jak mu się zmienia sytuacja na koncie. Ja mam dobrą robotę i za to Bogu dziękuję. Wstaję o piątej rano, ale nigdy nie zamierzałem narzekać.

Kocham kwiaty i co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Czy drugi raz wziąłbym się za to samo? Ja nie miałem wyboru i moje dzieci też nie będą go mieć. To jest firma z tradycjami. Tak być musi. Ja nie uważam się za męczennika. Wiele osób narzeka, że wstaje rano i znowu idzie do tej samej pracy. Ja się przyzwyczaiłem i to lubię. U mnie jednak bez przerwy coś się dzieje. Z kwiatami jest jak z grą w pokera. To nie jest coś, co może leżeć. Kupowanie podnieca, trzeba się targować na giełdzie, żeby zrobić dobry interes. Lubię takie życie. Jedna z gazet napisała kiedyś, że mam kwiatowe imperium. Czy mieli rację? Nie wiem, może. Pisali, że w skali kraju stanowię pewien ewenement. Takie małe kwiatowe imperium Skrzydlewskiego. Brzmi nawet dobrze.

Witold Skrzydlewski

Źródło artykułu: