Widziane z Rusi Czerwonej (30): Przeciw fajansiarstwu

Choć zdaję sobie sprawę ze swej nieprzystawalności do reguł świata, w blasku którego przyszło mi wieść prywatne wędrowanie, to niczego zmieniać - nie zamierzam.

Przyznaję się tak skwapliwie do feleru, albowiem mam honor wiedzieć, iż moi PT Hejterzy są, zdaje się, tego samego zdania. Opinii Hejterów, wybaczcie, do serca jednak sobie nie wezmę, zwłaszcza że mam dla Nich prostą receptę - nie rozumiecie, co klaruję, obce są Wam słowa, których używam? To do nauki! Myślenie wciąż ma przyszłość! - gorzej z egzystowaniem w realiach, coraz paskudniejszych i coraz mniej obiecujących.
[ad=rectangle]
Nie uważam otóż, aby rzeczywistość, wynosząca na piedestał metody godne jedynie pogardy - kumoterstwo oraz klientelizm - zasługiwała na estymę. Obserwacja z kolei kierunku, w którym świat nasz, publiczny zwłaszcza, zmierza nakazuje z odrazą skonstatować, że hołdowanie takim sposobom układania międzyludzkich relacji przez długi czas będzie obowiązkowe.

W czym rzecz? Spieszę z wyjaśnieniem oraz przykładami: i z naszego podwórka, żużlowego, i tego znacznie szerszego. Kumoterstwo z klientelizmem w klasycznym wydaniu miałem dyskomfort obserwować nie tak dawno, w ostatniej fazie kampanii wyborczej, kiedy bardzo wysokiej rangi wojewódzki czynownik, agitujący za kolegą z partii, pretendującym do burmistrzowskiego fotela, otwartym tekstem, bez bodaj cienia aluzji, zakomunikował: głosujcie na X, bo on jest z mojej partii, a moja partia ma w sejmiku większość. Wybierzecie go - dostaniecie dotacje; duże pieniądze, o których ja decyduję. Macie wiele potrzeb, macie inwestycje, zgłoszone do dofinansowania; jak wybierzecie X - rozpatrzymy wszystko pozytywnie, jak nie, zapomnijcie o nich.

Prezentując zaś kolegę nie zająknął się o jego kwalifikacjach (najwyższych, rzecz jasna), roztropności (rzadkiej próby, naturalnie), uczciwości (nieposzlakowanej, oczywiście), talentach (mnogich i wyrafinowanych - żeby nie było wątpliwości), powiedział za to jedynie, że X, z racji wcześniejszego zasiadania we władzach sejmiku, zna wszystkie korytarze w jego gmachu, wie z kim i jak rozmawiać, więc jest kandydatem wyborowym.

Słuchałem - i skóra cierpła. To po to pozbyliśmy się cholernego PRL-u z jego sekretarzami, instancjami partyjnymi, rekomendacjami i machlojkami, żeby doczekać takiego szmaciarstwa? A nie łaska powiedzieć - i przestrzegać - że dość kolesiostwa, dość układów: bo zbudowaliśmy państwo, rządzące się przejrzystymi regułami? Że jeśli macie ważny i dobry pomysł, jeśli potraficie przygotować odpowiednią dokumentację, jeśli na liście rankingowej wasza inicjatywa zajmie wysokie miejsce - dofinansowanie należy wam się z automatu, bo to państwo prawa, nie koleżeńskich przysług?

Widać - nie da się. Lepiej puszczać oko i dobijać targu. Wy nam władzę, my wam pieniądze. Przecież o tym, że i władza, i pieniądze nie są jego, ale nasze, wspólne, mędrzec wojewódzkiego formatu nie pomyślał. Władza to ja?

A na żużlu naszym - czy mamy coś innego? Żenujące szantaże, uprawiane jak Polka długa i szeroka: miasto musi nam dać forsę, bo my robimy miastu pozytywny PR. Dlaczego radni nie uwzględnili naszych potrzeb? Nas jest pięć, osiem, dziesięć tysięcy: niech sobie prezydent/burmistrz i radni wezmą do serca to, z czym przychodzimy, bo przy wyborach może być różnie. Dajcie, bo naszemu klubowi to się należy!

Znamy to z żużla, znamy z innych dyscyplin. W Krakowie, jakże sercu bliskim, przecież pod takim szantażem stworzono dwa stadiony piłkarskie - i teraz jeden stoi praktycznie pusty, bo niezadowolona z konieczności ponoszenia części kosztów utrzymania Wisła wyprowadziła się do Myślenic, a na specjalnie dla niej wzniesionym obiekcie rozgrywa jedynie mecze.

Ale futbol - to inny świat, gorszy; przynajmniej zawsze tak uważałem. Żużel wydawał się rzetelniejszy, choćby dlatego, że kiedy tam kwitło kryptozawodowstwo, u nas obowiązywały jawne taryfikatory płacowe (sławne 80 zł za punkt w I lidze, 60 w drugiej). O ile jednak futbol w wielu przypadkach stara się osiągnąć standardy właściwe dla sportu, działającego w państwie cywilizowanym, o tyle żużel coraz wyraźniej pogrąża się w niejasnościach i uwikłaniach godnych bantustanu. Jakże skwapliwie idąc śladem metod, które niszczą politykę i życie publiczne: kumoterstwa i klientelizmu.

Wyciąganie rąk po pieniądze od samorządów - ergo: zubożanie budżetów, z których trzeba opłacać chociażby szkoły, zajęcia pozalekcyjne, sport dzieci i młodzieży, domy kultury - szukanie dojść politycznych do osób, dzierżących tokeny, przy użyciu których można dokonać przelewu z kont przedsiębiorstw państwowych. Zawsze z tym samym wykrętnym grepsem w tle: to nie za darmo, to za reklamę i PR; dla dobra sportu, dla dobra miasta, dla dobra regionu. Dziwne, że zarządcy jakże wielu biznesów, z mocy statutów zobligowanych do oddawania skarbowi państwa swoich zysków, nie wpadli jakoś bez nacisku na to, żeby się reklamować poprzez jednego czy drugiego mistrza toru zamkniętego, lecz musieli czekać na dyspozycję z nadrzędnego ośrodka decyzyjnego...
Wstrętne to. Beznadziejnie.

Ale żeby nie było, iż tylko się krzywię, nic nie potrafiąc zaproponować w zamian: owszem, mam coś w zanadrzu. Koncepcję nieskomplikowaną - wróćmy może do normalności! Czy naprawdę i na pewno impresariatowi w mieście A, B czy C niezbędny jest leciwy ścigant, który bez dwóch milionów wypłaconych a conto nie wsiądzie na motocykl? Na pewno? Bo dla mnie - a niech nie wsiada! Taką górę grosza wolałbym zainwestować w szkolenie. Kupić za to motocykle (niech nikt nie mówi, że nie wystarczy: od kiedy to szkółka musi dysponować silnikami po zagranicznej obróbce tunerskiej?), stworzyć warunki (opieka trenerska, lekarska, fizykoterapeutyczna, a i pedagogiczna - bo nie produkujmy kalek intelektualnych! - czyste prysznice, ogrzana sala do zimowych zajęć ogólnorozwojowych, letni program ćwiczeń), i ruszać z akcją reklamową. Niech nie będzie w roczniku dziesięciu Gollobów, ale niech będzie jeden Rempała - plus dziewięciu takich, którzy złapią bakcyla i z różnym powodzeniem będą próbować swych sił na żużlu. Poczekajmy trochę, a doczekamy się wychowanków, chętniej oglądanych przez publikę od wpadających jak po ogień (i potrafiących tuż przed meczem spakować swe zabawki, jeśli kasjer nie przybieży na czas z forsą w zawiniątku) gwiazdeczek. Szukajmy sponsorów - reklamodawców - prawdziwych, nie przymuszonych do tego politycznym dyktatem: może nie dadzą milionów, tylko tysiące, jeśli jednak dadzą je z serca i przekonania, że to ma sens, to chyba będzie bardziej wartościowe... I płaćmy tyle, na ile nas naprawdę stać.

Za takim żużlem tęskni mi się. Taki żużel chciałbym oglądać, takiemu żużlowi kibicować. I marzy mi się, że doczekam prezesów, myślących niekoniecznie tak samo jak ja, ale w tym duchu. Marzy, bo zabawa, jaką jakże wielu uprawia - ja rządzę, a ktoś niech daje forsę - trąci mi czymś, co w czasach mej młodości zwane bywało fajansiarstwem. Czy jak go tam śmiesznie nie ochrzcić.

Waldemar Bałda

Źródło artykułu: