Marcin Kuźbicki: Grand Prix obnażone

 / Na zdjęciu: wyścig Grand Prix 2015
/ Na zdjęciu: wyścig Grand Prix 2015

Teoretycznie najbardziej prestiżowy cykl zawodów żużlowych dewaluuje się szybciej niż rubel. Nawet niedzielne IMME pod względem atrakcyjności pokazały zabawce BSI miejsce w szeregu.

W tym artykule dowiesz się o:

Należę do bardzo wąskiej grupy kibiców żużla, których cykl Grand Prix kręci bardziej niż rodzima Ekstraliga. Od zawsze traktowałem te turnieje jako coś wyjątkowego, choć bywało i tak, że wyjątkowa była w nich tylko nuda lub pustki na trybunach. Ale wiernie jeździłem na zawody lub wytrwale siedziałem przed telewizorem, wierząc gdzieś głęboko, wbrew wszelkim przesłankom, że cała ta zabawa zmierza w dobrym kierunku. Że z czasem będzie coraz bardziej profesjonalnie i światowo.
[ad=rectangle]
Dlatego z tym większym smutkiem przyjąłem to, co działo się od początku tego roku. Zaczęło się od słynnego już "bagna narodowego", które zhańbiło, ośmieszyło i opluło całą dyscyplinę. Z najlepszej możliwej promocji wyszła najgorsza antyreklama jaką można sobie wyobrazić. To była beczka dziegciu wlana do beczki miodu. Otrzymana mieszanka okazała się tak bardzo niestrawna, że rundę w Tampere obejrzałem tylko z przyzwyczajenia (i dzięki dobremu towarzystwu). Fińska parodia wyścigów nie poprawiła bynajmniej zdruzgotanej reputacji cyklu. Później co prawda było trochę lepiej, a w Pradze i Malilli mieliśmy nawet szansę pooglądać nieco przyzwoitego ścigania, ale bilans tegorocznych zmagań, znajdujących się obecnie na półmetku, wypada na zdecydowaną niekorzyść.

Jeżeli ktoś jeszcze nie był przekonany o słabości tegorocznej stawki, leszczyńskie zmagania o tytuł najlepszego żużlowca Ekstraligi obnażyły ją bezwzględnie. Aż serce boli, gdy człowiek uświadomi sobie, że zamiast pojedynków Łaguty, Sajfutdinowa, Pawlickiego i Vaculika, tworzących na Smoczyku show, które - nie boję się tego stwierdzić - zostanie zapamiętane na lata, wśród teoretyczne piętnastu najlepszych zawodników globu zmuszeni jesteśmy oglądać męczarnie Harrisa, Jonassona, Batchelora czy Kasprzaka, którzy obecnie nie łapią się nawet do światowego TOP 30. Czy wśród tych sześciu rozegranych dotychczas rund mieliśmy choć jedną akcję na miarę finałowego popisu Łaguty? Choć jeden pojedynek tak zacięty, jak w drugim półfinale? Choć jeden bieg, gdzie trójka zawodników tasuje się między sobą jak talia kart w rękach wytrawnego pokerzysty? Skądże.

Proces doboru uczestników wymaga zdecydowanego usprawnienia. Jedynym sensownym rozwiązaniem wydaje mi się przesunięcie eliminacji na początek danego sezonu, by faktycznie w Grand Prix jeździli zawodnicy w aktualnie najlepszej dyspozycji. Drugą kwestią są lokalizacje "challenge'owych" turniejów. Organizowanie eliminacji na torach, na które światowa czołówka w najlepszym wypadku zagląda raz na kilka lat pod względem marketingowym może i ma nieco sensu, ale sportowo absolutnie mija się z celem i tylko prowokuje do niechcianych niespodzianek. Przecież mało brakowało, a do cyklu awansowałby Nicolas Covatti, którego poziom, z całym szacunkiem, nijak nie przystaje do rangi zawodów o Indywidualne Mistrzostwo Świata.

Niedzielne zawody pokazały nam dobitnie, jak niewiele potrzeba do zorganizowana pasjonującego widowiska - wystarczy silna, wyrównana stawka i dobrze przygotowany tor. Tylko tyle i aż tyle. Grand Prix obecnie nie ma ani pierwszego, ani drugiego. Postęp, który przez 15 lat został poczyniony w przygotowaniu sztucznych torów jest tak mizerny, że aż zatrważający. 15 lat, a do dziś za sukces postrzegane jest zrobienie nawierzchni, która nie rozleci się w połowie zawodów. 15 lat, a o klapie całego przedsięwzięcia może decydować jedna wadliwa taśma startowa. 15 lat, a dopiero teraz ktoś wpadł na pomysł, że warto przed samym Grand Prix rozegrać na danym torze jakieś zawody kontrolne. Przecież to jest jakiś kiepski żart.

Podobnie wisielczy ładunek poczucia humoru miała sytuacja z Malilli, gdy wszyscy zachwycili się przezornością organizatorów, którzy w obliczu spodziewanego deszczu rozłożyli na torze folię. Brawa za decyzję, bez której zawody nie miałyby szans się odbyć, ale przecież taka procedura już od wielu lat powinna być standardem, a posiadanie na stadionie skrawka folii, która nie jest, delikatnie mówiąc, szczytem myśli technologicznej - obowiązkiem organizatora.

No i wreszcie sama formuła zawodów. Nie chcę brzmieć jak stary zgred, powtarzający w kółko, że "kiedyś było lepiej", ale... kiedyś naprawdę było lepiej. Chore parcie na sprawiedliwość doprowadziło do sytuacji, w której może i faktycznie wszystko jest wymierne i skalkulowane, ale cała zabawa traci resztki wyjątkowości. Za kroplę przelewającą czarę goryczy uważam anulowanie podwójnych punktów w finale, które zrównało stawkę teoretycznie najważniejszego wyścig wieczoru do biegu z udziałem dzikiej karty, rezerwy toru i Chrisa Harrisa. Mam wrażenie, że wszyscy zobojętnieliśmy wobec absolutnie kuriozalnego faktu, że można zdobyć najwięcej punktów w turnieju nie będąc jego zwycięzcą. Opowiedzcie to znajomemu, który nie interesuje się żużlem – gwarantuję, że zrobi wielkie oczy. O tym, jak bez znaczenia jest obecnie turniejowa wygrana, niech świadczy fakt, że w czterech "pełnowymiarowych" tegorocznych rundach ANI RAZU zwycięzca nie miał samodzielnie największej liczby punktów. Dwa razy tyle samo, co ktoś inny (Praga i Malilla), raz mniej niż zawodnik na drugim miejscu (Tampere), a raz mniej niż drugi i... czwarty w finale (Cardiff). Wiem, że jesteśmy już do tego przyzwyczajeni, ale patrząc obiektywnie - to naprawdę chore. Podwójne punkty za finał oczywiście nie rozwiązywały tego problemu, ale przynajmniej zmniejszały nieco skalę patologii.

Najlepszym rozwiązaniem byłoby całkowite odświeżenie formuły, która uczyniłaby z każdego turnieju faktycznie wyjątkowe wydarzenie. System z lat 1998-2004, z biegami ostatniej szansy i możliwością odpadnięcia po zaledwie dwóch startach może i był niesprawiedliwy, ale unikatowy i emocjonujący jak diabli. W "eliminatorach" szły iskry, a różnica w punktacji między pierwszym a czwartym miejscem była tak wielka, że na finał naprawdę warto było rzucić wszystkie siły. A teraz? Teraz można odpuścić gdy straci się szansę na półfinał, można odpuścić gdy półfinał ma się już zapewniony, a w finale też można dać sobie spokój, bo w najgorszym wypadku odrobi się te 3 punkty w następnej rundzie, w biegu z ogórkową obsadą. Żeby było jasne - nie postuluję powrotu do systemu sprzed kilkunastu lat w dokładnie takim kształcie jaki miał. Ale warto byłoby wprowadzić coś nowego. Coś gwarantującego niekoniecznie stuprocentową sprawiedliwość, ale przede wszystkim emocje. Coś, co tchnęłoby nowe życie w ten prestiżowy, zasłużony, lecz także, niestety, obumierający cykl. Symbolem kierunku tego "cyrklu" są najnowsze wieści z Gorzowa. Miasto, które 5 lat temu zabijało się o organizację turnieju, zapowiedziało ostatnio ucieczkę z tonącego okrętu, przy poklasku polskiego środowiska. W obecnych okolicznościach decyzja ta jest zrozumiała, ale cała sytuacja - niesamowicie smutna.

Marcin Kuźbicki

Źródło artykułu: