Historia najsłynniejszego ciemnoskórego żużlowca na świecie rozpoczęła się w małym miasteczku nieopodal Sao Paulo, gdzie przyszedł na świat 30 lat temu jako Antonio Morais Silvia Santos. Już u progu życie go nie rozpieszczało. W dzieciństwie został porzucony przez swoich biologicznych rodziców i pozostawiony na pastwę losu. Brazylijczyka zdecydowało się adoptować szwedzkie małżeństwo, państwo Lindbaeck. Tak Antonio trafił do Europy, gdzie zamieszkał w blisko 15 tysięcznej miejscowości - Aveście.
Zainteresowanie sportem wzięło się od jego przybranej matki, która była nauczycielką w-f. Początkowo największymi pasjami młodego Antonio Lindbaecka były narciarstwo i snowboard. W sumie trudno się dziwić, wszak Szwedzi brylują w sportach zimowych. Miłość "Toninha" do nart i śniegu pozostała do dziś. Na swoim profilu na Facebooku publikuje on filmy, jak szusuje po zaśnieżonych stokach, oczywiście w sposób ekstremalny, wykonując skomplikowane ewolucje lub nieco prostsze triki.
Żużel i narciarstwo łączy szybkość. Lindbaeck wybrał dwukołowe rumaki zainspirowany bezsprzecznie największą gwiazdą wywodzącą się z Avesty, sześciokrotnym Indywidualnym Mistrzem Świata Tony Rickardssonem. Jak przyznał sam bohater tej opowieści w jednym z wywiadów sprzed lat, po raz pierwszy styczność z żużlowym motocyklem miał w wieku 12 lat. Czynił postępy w zatrważająco szybkim tempie i prędko znalazł się w miejscowej drużynie, Masarnie Avesta.
Niespełniona nadzieja Szwedów
W dorosłym zespole Masarny Antonio Lindbaeck ścigał się od 2001 roku, a więc od 16. roku życia. Radził sobie imponująco i szwedzcy kibice zacierali ręce wierząc, iż ten młodzian z gorącym temperamentem przekazanym w brazylijskich genach już wkrótce będzie dla ich kraju zdobywać medale na międzynarodowych arenach. Lindbaeck w 2004 roku trafił na Wyspy Brytyjskie, gdzie można szlifować żużlowe rzemiosło i eliminować techniczne braki.
Antonio przywdział barwy Poole Pirates i dla tego klubu ścigał się do 2006 roku włącznie. Szwedzi mocno wierzyli w ciemnoskórego żużlowca. Prędko chcieli się nim pochwalić całemu światu. W 2004 Lindbaeck otrzymał dziką kartę na turniej o Grand Prix Skandynawii, który był rozgrywany na sztucznym torze monstrualnego obiektu Ullevi w Goeteborgu. "Toninho" nie zachwycił odpadając w fazie eliminacyjnej, jednak przetarł pierwsze szlaki w światowej elicie i zyskał bezcenne doświadczenie.
W tym samym sezonie był 8. w finale Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów we Wrocławiu. Na Stadionie Olimpijskim spotkał go pech. Po fazie zasadniczej miał na swoim koncie 12 punktów i był jednym z faworytów do złotego medalu. W półfinale zaliczył jednak upadek i marzenia o mistrzowskiej koronie prysły. O znakomitym występie przy Paderewskiego w trakcie kolejnego sezonu przypomnieli sobie włodarze ówczesnego miejscowego Atlasa, którzy podpisali z nim kontrakt. Lindbaeck miał być alternatywą na słabo spisującego się Hansa Andersena.
Przygoda 20-letniego Antonio Lindbaecka z wrocławskim klubem okazała się jednak nieudana. Zawodnik ten wystąpił w jedynie dwóch meczach ekipy ze stolicy Dolnego Śląska, nie popisując się niczym szczególnym. Średnia 1,091 w 11 biegach mówi sama za siebie. W IMŚJ Lindbaeck ponownie nie miał szczęścia. Tym razem pamiętne zawody w austriackim Wiener Neustadt przerwano z powodu złych warunków atmosferycznych po trzech seriach, w których "Toninho" uzbierał 6 punktów i został sklasyfikowany na 6. miejscu. Była to pamiętna impreza, bowiem wówczas o złotym medalu zadecydował… rzut monetą. Los uśmiechnął się wtedy do Krzysztofa Kasprzaka.
Drugim w karierze klubem w Polsce Antonio Lindbaecka był Włókniarz Częstochowa. 22-latkowi przed sezonem w roku 2007 zaufał Marian Maślanka lubiący ryzykować stawiając na zawodników z potencjałem, lecz mających problemy z jego pełnym uwolnieniem. Przed Lindbaeckiem oczekiwania były spore, gdyż przyszło mu zastępować dotychczasową gwiazdę, Ryana Sullivana, który po sześciu latach startów z lwem na piersi wrócił do toruńskiego klubu.
W Częstochowie sporo obiecywano sobie po Lindbaecku. Wszak miał on za sobą udany 2006 rok. Był już wówczas pełnoprawnym uczestnikiem cyklu Grand Prix, który zakończył na 10. lokacie, a w rywalizacji o juniorski czempionat był 2. we włoskim Terenzano. Tymczasem w barwach Lwów Antonio kompletnie sobie nie poradził. Jako firmowy jeździec Jawy montował na swoim sprzęcie części, które dodatkowo obciążały jego motocykl. Powód? - Uważam, że mój sprzęt wygląda teraz bardziej nowocześnie i elegancko. Mnie się bardzo podoba i jestem zadowolony. Dodatkowo jest to rewelacyjny chwyt reklamowy. Moi sponsorzy też mają pewne oczekiwania względem mojej osoby i teraz spełniłem je w jakimś stopniu. Wiadomo, że motor, który wygląda inaczej, wzbudza zainteresowanie, a oto też chodzi - komentował na łamach Gazety Częstochowskiej. Tyle tylko, że taki motocykl nie pomagał mu w osiąganiu dobrych wyników.
W tym samym 2007 roku kariera Brazylijczyka ze szwedzkim paszportem znalazła się na ostrym zakręcie.
(Ciąg dalszy na kolejnej stronie)
[nextpage]Hulaszcze życie, problemy z prawem i mariaż z Rickardssonem
Włókniarz dał Lindbaeckowi 7 szans, a później postanowił zapraszać na mecze Lukasa Drymla, który, w przeciwieństwie do Antonia, wykorzystał okazję, stał się czołowym zawodnikiem Lwów i przypomniał o sobie całemu żużlowemu światu uzyskując w Grand Prix Challenge awans do cyklu wyłaniającego Indywidualnego Mistrza Świata.
Tymczasem Antonio Lindbaeck popadał w marazm. W Grand Prix był cieniem samego siebie i spośród pełnoprawnych uczestników zajął ostatnie miejsce. Sportowe niepowodzenia próbował sobie jakoś zrekompensować. Już po sezonie, na początku października gruchnęła informacja, że "Toninho" został zatrzymany przez szwedzką policję po samochodowym pościgu. Okazało się, że kierował pod wpływem alkoholu. Nie był to jego pierwszy tego typu wybryk, ponieważ taki przydarzył mu się 3 lata wcześniej. Łącznie na "podwójnym" gazie był przyłapany trzykrotnie. Po raz ostatni na początku bieżącego roku.
Po drugim takim incydencie Lindbaeck najwyraźniej się załamał. Wydał oświadczenie, w którym przekazał, że kończy swoją sportową karierę. Nie zamierzał więcej jeździć na żużlu. To był duży cios dla szwedzkich kibiców. Wszak Antonio wciąż był młody i wiele mógł osiągnąć, ale w tamtym czasie ewidentnie potrzebował pomocy. Takową otrzymał, podobnie jak 20 lat wcześniej błąkając się bez celu po jednej z zapuszczonych brazylijskich ulic.
"Toninha" pod opiekę wziął Tony Rickardsson. Jeden z najbardziej utytułowanych żużlowców świata postanowił pokierować karierą Lindbaecka. Włókniarz, który wierzył, że Antonio to inwestycja w przyszłość, dysponował ważnym kontraktem ze szwedzkim reprezentantem, lecz nie zaryzykował po raz drugi. Postanowiono wypożyczyć go do pierwszoligowego klubu z Rybnika. W ojczyźnie porozumiał się on natomiast z Vargarną Norrkoeping.
Powrót udany, ale brak stabilności
Na wiosnę 2008 Antonio Lindbaeck był już innym zawodnikiem. Bardziej poukładanym, z konkretnie wyznaczonym celem. W rybnickim klubie radził sobie bardzo dobrze. Na pierwszoligowym froncie uzyskał średnią bliską 2 punktów na bieg. Żużel znów sprawiał mu radość, ponownie czerpał przyjemność z szybkości i buzującej w całym organizmie adrenaliny. Choć chyba nie byłby sobą, gdyby nie wpadł na coś niekonwencjonalnego. Tym razem eksperymentował jeżdżąc z mniejszym od standardowego przednim kołem. Mimo wszystko krok po kroku budował swoją markę od nowa.
Niedługo później w jego prywatnym życiu zaszły też poważne zmiany, bowiem "Toninho" został ojcem, co automatycznie wiąże się z większą odpowiedzialnością. Nie mógł już sobie pozwolić na szalone ucieczki przed stróżami prawa po ulicach miasta rodem ze słynnej serii gier Grand Theft Auto. Jakby wyglądał w oczach swojego syna?
Po RKM-ie Rybnik przyszła pora na bydgoską Polonię, gdzie lepsze występy przeplatał gorszymi. Ewidentnie nie mógł ustabilizować swojej dyspozycji na wysokim poziomie, ale jeździł na tyle dobrze, że po raz kolejny jego nazwisko pojawiło się w programie zawodów Grand Prix. W turnieju na tym samym stadionie, na którym zaczynał swoją przygodę z cyklem wyłaniającym najlepszego żużlowca globu, czyli Ullevi w Goeteborgu startując z dziką kartą stanął na najniższym stopniu podium. - To był fantastyczny wieczór. Sądzę, że z taką formą Antonio stać na powrót do Grand Prix - chwalił wówczas Lindbaecka Tony Rickardsson.
Mijały kolejne sezony, a Lindbaeck raz zachwycał, by za moment rozczarować. Po startach w Rybniku i Bydgoszczy wiązał się jeszcze z ośrodkami z Gniezna, Łodzi a ostatnio z łotewskiego Daugavpils. W 2012 roku zanotował swój najlepszy występ w walce o IMŚ. Wygrał dwie rundy, w Toruniu i Terenzano, gdzie 6 lat wcześniej sięgał po srebrny medal IMŚJ. Na koniec sklasyfikowany został na 7. miejscu z dorobkiem 122 punktów. Gdy wydawało się, że to już ten moment, kiedy nazwisko Lindbaeck na stałe zagości w czołówce, w 2013 roku Antonio był w GP na szarym końcu.
Wówczas team zawodnika wydał kolejny istotny komunikat - przyznano w nim, że Antonio Lindbaeck cierpi na dorosłą odmianę choroby ADHD. To przez to schorzenie reprezentant Szwecji nie mógł się skoncentrować, co z kolei zaburzało jego postawę na torze.
Sezon prawdy?
Od 2013 "Toninho" współpracuje z Mattiasem Fahlstroemem, jego trenerem mentalnym a teraz również menedżerem. To ten człowiek uczy Lindbaecka panować nad samym sobą. Efekt? W 2015 roku 30-latek spisywał się znakomicie. Został Indywidualnym Mistrzem Szwecji, II wicemistrzem Europy, był liderem swoich drużyn w Polsce i Szwecji, a przede wszystkim wraz z reprezentacją swojego kraju sięgnął po Drużynowy Puchar Świata. Nie mogło to pozostać bez echa. BSI zaprosiło Antonio Lindbeacka do startów w cyklu Grand Prix 2016.
- Zacząłem się uczyć więcej o sobie. Dowiaduję się, co na mnie działa dobrze, a co nie - powiedział Lindbaeck serwisowi speedwaygp.com. - Teraz wiem, co muszę robić, by pozostać skoncentrowanym. To coś, czego wcześniej nie wiedziałem - dodał.
Bardzo chwali on sobie obecność w jego teamie wspomnianego Fahlstroema. - Blisko współpracuję ze swoim menedżerem i otrzymuję sporą pomoc ze swojego zespołu. Wszystko, co musiałem robić, to skupić się na żużlu. Nie musiałem się martwić o silniki, czy planowanie podróży. To bardzo mi pomogło - mówił szwedzkiej prasie. - Nawet jeśli przydarzy mi się zły wyścig, potrafię o tym nie myśleć i wrócić silniejszy. To coś nad czym cały czas mocno pracuję - wyjaśnił "Toninho" cytowany przez oficjalny serwis Grand Prix.
Obecnie jest pewniejszy siebie, ale cały czas ciężko pracuje, przede wszystkim nad swoją psychiką. Tak, by nie dać się ponieść i nie zniweczyć 3-letniego wysiłku. By nie zawieść swoich dwóch synów, partnerki, przybranych rodziców, przyjaciół, kibiców, ale przede wszystkim samego siebie. Bo największą przeszkodą na drodze do sukcesów jest dla siebie on sam. Incydent z jazdą pod wpływem alkoholu w marcu tego roku pokazuje, że jeszcze mnóstwo pracy przed nim.
- Gdybym nauczył się nieco więcej kilka lat temu, być może sprawy potoczyłyby się inaczej. Ale po co spoglądać wstecz? Liczy się tu i teraz. Jestem jednym z najlepszych żużlowców na świecie i tego się trzymam - twierdzi Antonio Lindbaeck.
- Moim celem jest wywalczenie tytułu mistrza świata, ale najpierw trzeba być w cyklu - mówił z kolei w czerwcu bieżącego roku. W cyklu Grand Prix już jest i po raz siódmy w karierze będzie walczyć o najcenniejsze trofeum. W Polsce natomiast znów stawi czoła Ekstralidze, tym razem w drużynie GKM-u Grudziądz. Niewątpliwie to może być decydujący rok dla Lindbaecka w karierze. Ma szansę udowodnić, że rzeczywiście stanowi światową czołówkę. W przeciwnym razie grono wierzących w jego przemianę znacznie się skurczy.
Mateusz Makuch