To już cztery lata od śmierci Lee Richardsona

13 maja 2012 roku na zawsze wpisał się czarnymi zgłoskami w historię żużla. Właśnie tego dnia, w wyniku obrażeń po upadku, we wrocławskim szpitalu zmarł Lee Richardson. Od tego tragicznego wydarzenia minęły już cztery lata.

Łukasz Witczyk
Łukasz Witczyk
Lee Richardson / Lee Richardson

Żużel to bardzo widowiskowy sport, w którym jednak nie brakuje tragedii. Wielu żużlowców po wypadkach na torach straciło zdrowie i długo dochodziło do pełnej sprawności, a część z nich została na stałe przykuta do wózka inwalidzkiego. Dawni idole, którzy cieszyli kibiców jazdą i dostarczali im sporo emocji, żyją często bardzo skromnie. W żużlu jest jednak dużo czarnych dat, a jedną z nich jest właśnie 13 maja 2012 roku. Mecz pomiędzy drużynami z Wrocławia i Rzeszowa był ostatnim dla Lee Richardsona. Ten moment sprawił, że warto spojrzeć na żużel z innej perspektywy. Nie jak na gonitwę za pieniędzmi, chęcią zwyciężania kolejnych wyścigów. Żużel to bardzo niebezpieczny sport, gdzie w jednej chwili można stracić to, co najcenniejsze - życie.

Trzeci bieg spotkania na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu - to właśnie wtedy rozegrały się tragiczne wydarzenia. Upadek jakich wiele na żużlowych torach. Na wyjściu z pierwszego łuku "Rico" stracił panowanie nad motocyklem i uderzył w bandę. Tor opuścił w karetce, pokazując kibicom wyciągnięty w górę kciuk. Żużlowcy po upadkach często właśnie w taki sposób uspokajają fanów. Kilka godzin później ze szpitala napłynęła tragiczna informacja. - Widziałem ten upadek w telewizji. Wyglądało to poważnie, uderzył w drewnianą bandę. Nigdy bym się nie spodziewał, że to się skończy aż tak źle. Stało się to, co najgorsze - powiedział Marian Maślanka, były prezes Włókniarz Częstochowa, który przyczynił się do rozwoju kariery Richardsona.

Cofnijmy się do roku 2005. "Rico" ma za sobą nieudany sezon w barwach klubu z Zielonej Góry i szuka nowego pracodawcy, a jednocześnie impulsu, który sprawi, że jego kariera nabierze rozpędu. Tak trafił właśnie do Częstochowy. - Przyjechał do nas na rozmowy ze swoim menedżerem, Johnem Davisem. Oprócz mnie udział w tych rozmowach brał wiceprezes Robert Jabłoński. Oni powiedzieli, że koniecznie chcą się rozwijać, chcą zaistnieć w polskiej lidze, mają dobre przygotowanie sprzętowe i w związku z tym chcieliby się związać z Włókniarzem i udowodnić, że Lee Richardson potrafi jeździć na żużlu. Wpadliśmy z Robertem na taki pomysł, że skoro Lee chce się rozwijać, to podpiszmy długoletni kontrakt, gdzie jego apanaże będą rosły wraz ze zdobywaniem większej liczby punktów co roku. Początkowo widziałem, że John Davis nie chciał się na to zgodzić, bo to było dość wymagające dla Richardsona, który nie był wówczas czołowym zawodnikiem, nie robił specjalnej furory. Wyglądało na to, że będzie to dla niego bardzo trudne, ale Lee powiedział, że się tego podejmuje - wspominał Maślanka.

ZOBACZ WIDEO Narodowy jak Wembley? "Tam sztuczne zęby latały" (źródło TVP)

Zarówno dla Brytyjczyka, jak i częstochowskiego klubu był to strzał w dziesiątkę. "Rico" z roku na rok prezentował się coraz lepiej i zaskarbił sobie sympatię kibiców Włókniarza. Spędził w tym klubie cztery udane sezony. Cel zrealizował, odchodząc z Częstochowy był lepszym żużlowcem. - Przez pierwsze sezony jego jazda była na wysokim poziomie klasy średniej, ale ostatnie dwa lata był już na topie. Średnia na mecz była ponad 10 punktów. On był głęboko przeświadczony, że takie rezultaty będzie osiągał. Podpisał kontrakt, związał się z czołowym mechanikiem - Darkiem Łapą. Zorganizowaliśmy im warsztat w Częstochowie. To wszystko zostało zbudowane w oparciu o długoletnią perspektywę, że ten zawodnik u nas będzie przez pięć lat jeździł i przynosił wielkie pożytki dla nas - dodał Maślanka.

Od 2010 roku Richardson był zawodnikiem klubu z Rzeszowa i tutaj również szybko zyskał sympatię kibiców. Był całkiem inny niż jego rodacy, zawsze znalazł czas, by porozmawiać z dziennikarzami i fanami, bez problemów pozował do wspólnych zdjęć. Kibice go uwielbiali także za postawę na torze. Był prawdziwym dżentelmenem, który zostawiał miejsce rywalom pod bandą, ale również potrafił skutecznie zaatakować. - To był zawodnik kontaktowy, nie unikał rozmów z fanami i zawodnikami z drużyny. Kontakt był zawsze, był chętny do takiego zachowania. Z jego strony to było naturalne - przyznał były prezes Włókniarza, a jego zdanie podziela również Marta Półtorak. - Był osobą szalenie otwartą i towarzyską. Kiedy mówimy, że Anglicy są zamknięci w sobie i dość chłodni, to od niego epatował entuzjazm, optymizm. To była bardzo pozytywna osoba, nadawaliśmy na tych samych falach - stwierdziła była prezes klubu z Rzeszowa.

Wróćmy do tragicznego 13 maja 2012 roku. Wrocław, drużyna z Rzeszowa ma przed sobą kolejny wymagający mecz z zawsze silną na swoim torze Betard Spartą. Richardson miał za sobą słaby początek sezonu, chciał się jak najszybciej zrehabilitować za słabe występy. - Miał w sobie entuzjazm i optymizm i to niezależnie od tego czy było dobrze, czy źle. Sezon 2012 nie był dla niego dobry. Próbowałam w jakiś sposób mu pomóc, szukaliśmy dla niego innego tunera i to nam się udało. Ostatni raz widzieliśmy się na lotnisku po meczu w Rzeszowie. On leciał do domu, ja do Warszawy. Był wtedy trochę zamyślony, szukał rozwiązań. Wymieniliśmy parę słów, pożegnaliśmy się. Przed meczem we Wrocławiu napisał do mnie, że wszystko już jest chyba dobrze i się układa. Ja go pamiętam wyłącznie jako pogodnego, mądrego zawodnika, który zawsze starał się jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki - powiedziała Marta Półtorak.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×