Żużel to bardzo widowiskowy sport, w którym jednak nie brakuje tragedii. Wielu żużlowców po wypadkach na torach straciło zdrowie i długo dochodziło do pełnej sprawności, a część z nich została na stałe przykuta do wózka inwalidzkiego. Dawni idole, którzy cieszyli kibiców jazdą i dostarczali im sporo emocji, żyją często bardzo skromnie. W żużlu jest jednak dużo czarnych dat, a jedną z nich jest właśnie 13 maja 2012 roku. Mecz pomiędzy drużynami z Wrocławia i Rzeszowa był ostatnim dla Lee Richardsona. Ten moment sprawił, że warto spojrzeć na żużel z innej perspektywy. Nie jak na gonitwę za pieniędzmi, chęcią zwyciężania kolejnych wyścigów. Żużel to bardzo niebezpieczny sport, gdzie w jednej chwili można stracić to, co najcenniejsze - życie.
Trzeci bieg spotkania na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu - to właśnie wtedy rozegrały się tragiczne wydarzenia. Upadek jakich wiele na żużlowych torach. Na wyjściu z pierwszego łuku "Rico" stracił panowanie nad motocyklem i uderzył w bandę. Tor opuścił w karetce, pokazując kibicom wyciągnięty w górę kciuk. Żużlowcy po upadkach często właśnie w taki sposób uspokajają fanów. Kilka godzin później ze szpitala napłynęła tragiczna informacja. - Widziałem ten upadek w telewizji. Wyglądało to poważnie, uderzył w drewnianą bandę. Nigdy bym się nie spodziewał, że to się skończy aż tak źle. Stało się to, co najgorsze - powiedział Marian Maślanka, były prezes Włókniarz Częstochowa, który przyczynił się do rozwoju kariery Richardsona.
Cofnijmy się do roku 2005. "Rico" ma za sobą nieudany sezon w barwach klubu z Zielonej Góry i szuka nowego pracodawcy, a jednocześnie impulsu, który sprawi, że jego kariera nabierze rozpędu. Tak trafił właśnie do Częstochowy. - Przyjechał do nas na rozmowy ze swoim menedżerem, Johnem Davisem. Oprócz mnie udział w tych rozmowach brał wiceprezes Robert Jabłoński. Oni powiedzieli, że koniecznie chcą się rozwijać, chcą zaistnieć w polskiej lidze, mają dobre przygotowanie sprzętowe i w związku z tym chcieliby się związać z Włókniarzem i udowodnić, że Lee Richardson potrafi jeździć na żużlu. Wpadliśmy z Robertem na taki pomysł, że skoro Lee chce się rozwijać, to podpiszmy długoletni kontrakt, gdzie jego apanaże będą rosły wraz ze zdobywaniem większej liczby punktów co roku. Początkowo widziałem, że John Davis nie chciał się na to zgodzić, bo to było dość wymagające dla Richardsona, który nie był wówczas czołowym zawodnikiem, nie robił specjalnej furory. Wyglądało na to, że będzie to dla niego bardzo trudne, ale Lee powiedział, że się tego podejmuje - wspominał Maślanka.
ZOBACZ WIDEO Narodowy jak Wembley? "Tam sztuczne zęby latały" (źródło TVP)
{"id":"","title":""}
Zarówno dla Brytyjczyka, jak i częstochowskiego klubu był to strzał w dziesiątkę. "Rico" z roku na rok prezentował się coraz lepiej i zaskarbił sobie sympatię kibiców Włókniarza. Spędził w tym klubie cztery udane sezony. Cel zrealizował, odchodząc z Częstochowy był lepszym żużlowcem. - Przez pierwsze sezony jego jazda była na wysokim poziomie klasy średniej, ale ostatnie dwa lata był już na topie. Średnia na mecz była ponad 10 punktów. On był głęboko przeświadczony, że takie rezultaty będzie osiągał. Podpisał kontrakt, związał się z czołowym mechanikiem - Darkiem Łapą. Zorganizowaliśmy im warsztat w Częstochowie. To wszystko zostało zbudowane w oparciu o długoletnią perspektywę, że ten zawodnik u nas będzie przez pięć lat jeździł i przynosił wielkie pożytki dla nas - dodał Maślanka.
Od 2010 roku Richardson był zawodnikiem klubu z Rzeszowa i tutaj również szybko zyskał sympatię kibiców. Był całkiem inny niż jego rodacy, zawsze znalazł czas, by porozmawiać z dziennikarzami i fanami, bez problemów pozował do wspólnych zdjęć. Kibice go uwielbiali także za postawę na torze. Był prawdziwym dżentelmenem, który zostawiał miejsce rywalom pod bandą, ale również potrafił skutecznie zaatakować. - To był zawodnik kontaktowy, nie unikał rozmów z fanami i zawodnikami z drużyny. Kontakt był zawsze, był chętny do takiego zachowania. Z jego strony to było naturalne - przyznał były prezes Włókniarza, a jego zdanie podziela również Marta Półtorak. - Był osobą szalenie otwartą i towarzyską. Kiedy mówimy, że Anglicy są zamknięci w sobie i dość chłodni, to od niego epatował entuzjazm, optymizm. To była bardzo pozytywna osoba, nadawaliśmy na tych samych falach - stwierdziła była prezes klubu z Rzeszowa.
Wróćmy do tragicznego 13 maja 2012 roku. Wrocław, drużyna z Rzeszowa ma przed sobą kolejny wymagający mecz z zawsze silną na swoim torze Betard Spartą. Richardson miał za sobą słaby początek sezonu, chciał się jak najszybciej zrehabilitować za słabe występy. - Miał w sobie entuzjazm i optymizm i to niezależnie od tego czy było dobrze, czy źle. Sezon 2012 nie był dla niego dobry. Próbowałam w jakiś sposób mu pomóc, szukaliśmy dla niego innego tunera i to nam się udało. Ostatni raz widzieliśmy się na lotnisku po meczu w Rzeszowie. On leciał do domu, ja do Warszawy. Był wtedy trochę zamyślony, szukał rozwiązań. Wymieniliśmy parę słów, pożegnaliśmy się. Przed meczem we Wrocławiu napisał do mnie, że wszystko już jest chyba dobrze i się układa. Ja go pamiętam wyłącznie jako pogodnego, mądrego zawodnika, który zawsze starał się jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki - powiedziała Marta Półtorak.
[nextpage]Richardson po upadku został odwieziony do szpitala, tam lekarze walczyli o jego życie. Obrażenia wewnętrzne były na tyle poważne, że walka ta z góry była skazana na niepowodzenie. Przyczyną śmierci były wielonarządowe obrażenia klatki piersiowej, pęknięte płuco i wykrwawienie. - Do końca nie wierzyłam, że może stać się najgorsze. Na meczu nie byłam, ale miałam na bieżąco informacje. Oglądałam też ten mecz w telewizji. Przypominam sobie, że na pierwszym łuku ciągle coś się działo i wtedy poprosiłam, żeby ktoś zareagował i usłyszałam, że już wielokrotnie reagowano. Ten upadek nie wyglądał aż tak groźnie. Jak powiedziano mi, że Lee został odwieziony do szpitala i jego stan jest poważny, to bardzo się martwiłam, ale absolutnie nie wierzyłam, że może stać się coś najgorszego. Później rozdzwoniły się telefony i w dalszym ciągu nie mogłam uwierzyć, że coś takiego mogło się wydarzyć. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że stało się coś najgorszego - przyznała Półtorak.
Tragedia, żal, smutek, niedowierzanie. Nikt nie mógł uwierzyć w tą tragiczną informację. Jeszcze kilka godzin temu uśmiechnięty "Rico" pozdrawiał kibiców z wrocławskiego parkingu, a wieczorem nie było go już wśród nas. Żużlowe środowisko zalało się żałobą. Kibice spontanicznie odpalali znicze pod stadionami. Jedynie derby w Gorzowie nieco zmąciły tą atmosferę. - To co potem rozgrywało się w Gorzowie, gdzie nie było wiadomo co robić, przyćmiło to smutne i tragiczne wydarzenie. Były w parku maszyn dziwne zachowania. Przyznam szczerze, że wtedy poczułam się niekomfortowo i źle - powiedziała Półtorak.
Tuż po ogłoszeniu informacji o śmierci Richardsona wielu kibiców zareagowało spontanicznie. Pod stadionami zbierali się fani, którzy w tej wyjątkowej i tragicznej chwili chcieli być właśnie na arenach rywalizacji żużlowych gladiatorów. Wszak jeden z nich stracił życie. W Częstochowie czy Rzeszowie, ale również w innych żużlowych miastach, przez kilka dni paliły się znicze. - Kibice rzeszowscy pamiętali i pamiętają. W momencie, kiedy ogłoszono informację, że Lee nie żyje, to cały stadion zapłonął w zniczach. Każdy przeżywał to na swój sposób. Była też msza, Lee nie był katolikiem, ale każdy chciał oddać to co najlepsze w tej chwili - wspominała Półtorak.
W kilku miastach Polski kibice brali udział w mszach świętych za duszę "Rico". Podczas mszy w Częstochowie duchowny odczytał nazwiska wszystkich żużlowców, którzy stracili życie na polskich torach. Słysząc ostatnie z nazwisk, Lee Richardsona, przechodziły ciarki po plecach.
Do Polski przyjechała rodzina Richardsona, której towarzyszyli jego przyjaciele. Odwiedzili między innymi Częstochowę, gdzie obecne było liczne grono kibiców, którzy spontaniczne skandowali nazwisko brytyjskiego żużlowca. - Wielu ludzi było na stadionie, gdy przyjechała jego żona z mamą. Była spontaniczna reakcja na jego cześć. Kibice skandowali jego nazwisko. Ja byłem tym wzruszony, bo jednak to świadczyło o tym, że dobrze się zapisał w Częstochowie. Przyszedł u nas kryzys finansowy, kiedy główny sponsor musiał wycofać się ze sponsorowania i przerwaliśmy współpracę za obopólną zgodą. Lee dostał dobrą ofertę z Rzeszowa, ale nie zostawił za sobą spalonych mostów, wszystko się odbyło z kulturą. Stąd taka reakcja kibiców, bardzo pozytywna. Było to dla mnie bardzo budujące. Gdy się pracuje z kulturą, to pamięć i wdzięczność pozostaje w ludziach. To była bardzo wzruszająca i smutna uroczystość - powiedział Maślanka.
Pogrzeb Richardsona odbył się 7 czerwca 2012 roku w Hastings. Jednym z jego uczestników był właśnie były prezes Włókniarza. - Było bardzo dużo ludzi, nie tylko kibiców, ale osób ze środowiska żużlowego. Odbyło się to w innych tonacjach i trudno mówić o jakiś spontanicznych reakcjach. Później na stypie na stadionie w Eastbourne dużo było sympatyków żużla, byli też ludzie z Polski. To było godne i z szacunkiem pożegnanie Lee Richardsona - wspomina Maślanka. - To co zdarzyło się we Wrocławiu zupełnie zmieniło moje spojrzenie na ten sport. Jeżeli później dochodziło do wyboru czy jechać mecz czy nie, chociażby to co się wydarzyło w Lesznie, to dla mnie znacznie nadrzędne miało to, by do czegoś takiego nie doszło po raz drugi - dodaje Półtorak.
Minęły już cztery lata od śmierci Lee Richardsona. Wciąż jest on żywy w pamięci kibiców czarnego sportu. Brytyjczyk miał 33 lata. Cześć Jego Pamięci!