WP SportoweFakty: Czy rok 2016 był w pana karierze trenerskiej udany?
Marek Cieślak: Oczywiście, że tak. Był nawet bardzo udany.
Pytam, bo niektórzy mówią, że brąz z Falubazem to żaden sukces, a reprezentacja nie miała tak naprawdę z kim przegrać.
-
Nawet mnie już takie opinie nie denerwują. Czas, kiedy mnie to ruszało, już dawno minął. Wiele razy w trakcie pracy w żużlu moim drużynom wróżyło się złe wyniki, a później, gdy już wygrywały, najczęściej mówiło się, że Cieślak ma dream team albo mnóstwo szczęścia. Żyjemy w polskim piekiełku. Sezon z Falubazem uważam za bardzo udany. Nie pamięta pan, co niektórzy mówili o mojej drużynie przed startem rozgrywek?
Były opinie, że nie będzie nawet awansu do play-off.
- Niektórzy byli o tym święcie przekonani. Było wiele obaw o Hampela. A transfery Doyle’a, Karpowa czy Larsena nikogo na kolana nie rzucały. Prawie cały rok jeździliśmy bez piątego seniora. Ratowaliśmy się innymi rozwiązaniami. Gdy wygraliśmy w Gorzowie, wszyscy obserwatorzy zmienili punkt widzenia. Wtedy uznali, że Falubaz to główny kandydat do złota, zapominając o tym, co mówili przed startem ligi. Nagle brak finału stał się moją porażką. Od razu powiem, że sam liczyłem na więcej, bo zespół się rzeczywiście rozwinął. Miałem wielki apetyt na mistrzostwo, ale nie wyszło. Sport i tyle. Przegraliśmy po pięknych meczach. Był brąz, w który przed pierwszym meczem wielu ludzi nie wierzyło. Dla mnie to sukces, bo pamiętam o wszystkich okolicznościach. A do tego, że innym muszę udowadniać, że nie jestem garbaty, już się przyzwyczaiłem. Malkontenci zawsze coś na mnie znajdą.
To przypomina panu trochę sytuację z Tarnowa?
- Dokładnie, tak było w sezonie, kiedy szliśmy jak burza, ale kontuzje przeszkodziły zdobyć mistrzostwo. Na etapie budowy zespołu nikt nie wierzył, że możemy bić się o złoto. A jak wszystko odpaliło, okazało się, że mam dream team. Niewielu było takich, którzy mówili, że właściwie dobrałem sobie zawodników i są efekty. Mówił pan jeszcze o tej reprezentacji, że nie miała z kim przegrać.
ZOBACZ WIDEO Prezes PZM prosi, by nie wywierać presji na Bartosza Zmarzlika
A miała?
- Czasami mam wrażenie, że funkcjonuję naprawdę w innej rzeczywistości. A nie było opinii, że półfinał w Vojens będzie dla nas bardzo trudny? Baraż był dla wielu ludzi prawdopodobnym scenariuszem, bo rywalami byli Duńczycy, którzy jechali na swojej ziemi, oraz Rosjanie. W finale też nie wszystko układało się idealnie. Przegrywaliśmy, było trzeba gonić. Wygraliśmy dzięki świetnej końcówce, bo rozgryźliśmy tor i uporządkowaliśmy wiele spraw. I po tym wszystkim słyszę, że nie było z kim przegrać. Ręce opadają. Tak gadają ludzie, którzy się na żużlu nie znają. Zresztą, nawet nie na żużlu. Oni nie wiedzą nic o sporcie. Jeśli jest się wielkim faworytem, to sztuka polega również na tym, żeby udowodnić to na torze. To jest wielka niesprawiedliwość, że ktoś wygrywa, a ten sukces jest później przedstawiany w ten sposób. Jak już jednak mówiłem, przyzwyczaiłem się do tego.
Jeśli jest tak, jak pan mówi, to możemy założyć, że w sezonie 2017 sukcesem będzie tylko złoto z Falubazem i reprezentacją.
- Dla wielu ludzi na pewno, ale z takich opinii można wyciągnąć też coś dobrego. Jak z wszystkiego. Nawet z pracy w Ostrowie.
To znaczy?
- To był pod wieloma względami świetny sezon. Z niektórymi ludźmi z tego miasta mam kontakt do dziś i mówią, że takiego żużla nie oglądali już dawno. Beniaminek awansował do Ekstraligi. Przecież już przed finałami było wiadomo, że Lokomotiv nie może wejść do najwyższej klasy rozgrywkowej. Zresztą, jest pan z Ostrowa i zna pan to środowisko. Czy kibice po ostatnim meczu byli rozczarowani? Wynikiem na pewno nie. Proszę zobaczyć, gdzie są teraz zawodnicy, z których była złożona tamta drużyna. Poza Holtą nikt nie ociera się nawet o poziom ekstraligowy. To kolejny przykład, że jestem traktowany inaczej. To wynika pewnie z zazdrości i zawiści. Mój były prezes mówił, że miarą wartości człowieka jest również liczba wrogów. Tak sobie wiele rzeczy w sumie tłumaczę.
Tylko że od pracy w Ostrowie coś się zmieniło. Jak poczyta pan komentarze pod każdym artykułem na swój temat, to prawie za każdym razem pojawia się temat alkoholu. Nie zapomną tego panu.
- Doskonale o tym wiem. Zrobiłem głupotę. Nie zachowałem się w porządku, choć po zawodach mogłem nie poddawać się żadnemu badaniu. Inna sprawa, że gdyby wtedy pochodzić z alkomatem po parkingu i posprawdzać, to byli dużo lepsi ode mnie. No, ale nieważne. To było z mojej strony słabe i już. Dziś bym na pewno tak się nie zachował. Zresztą, wie pan co jest najlepsze? Ja nie piję. Nie mówię, że w ogóle, ale zdarza mi się to naprawdę sporadycznie. Od tego czasu przykleili mi łatkę i będę musiał z nią żyć. Przeciwnicy mają coś, czym jeszcze wiele lat będą się posługiwać. W tym sensie Ostrów to moja życiowa lekcja. Musiałem w końcu coś zrobić z tym tematem, żeby nie zwariować. Postanowiłem się odciąć i nie czytać żadnych komentarzy. Pocieszeniem są w tym wszystkim również opinie kibiców. Wtedy wybrali mnie najlepszym trenerem w Nice PLŻ, a teraz w Ekstralidze. Poza tym, doskonale sprzedaje się moja książka. Czyli niektórzy widzą coś jeszcze poza tym, co wydarzyło się w Ostrowie.
Może sprzedaje się właśnie z powodu tych wszystkich kontrowersji z pana udziałem?
- Bez przesady. To może być jakiś dodatkowy czynnik, ale na pewno nie główny powód. Książka się sprzedaje, bo jest dobrze napisana i ma fajną treść. Wojtek Koerber naprawdę dobrze to poukładał. Owszem, jest tam trochę kontrowersji, kilka osób się nawet na mnie obraziło. Przede wszystkim to jednak przekrój dyscypliny. Pokazałem, jak wyglądał żużel dawnych lat, którego wielu kibiców nie pamięta, ale także ten dzisiejszy. Są dawni i obecni mistrzowie. Cieszę się, że wielu ludzi to kupiło. Jeśli im się książka podobała, to mam nadzieję, że teraz na nią zagłosują. A można to zrobić, bo została nominowana do sportowej książki roku. Prezes Witkowski poprosił nawet, żebym wręczył ją polskiemu konsulowi, kiedy lecieliśmy do Manchesteru. PZM kupił wtedy na tę okoliczność kilka egzemplarzy. Pytałem go, czy z powodu wszystkich kontrowersji jest pewny tego, co robi. Powiedział, że nie mam się czego wstydzić i książkę należy przekazać.
Mówi pan, że miarą wartości człowieka jest również liczba wrogów. A przyjaciół w środowisku żużlowym pan ma? Jak się z wieloma ludźmi porozmawia prywatnie, wychodzi na to, że nikt pana nie lubi.
- Nie wiem, czy jest aż tak źle, jak pan mówi. Być może, bo niechęć widać w wielu komentarzach na mój temat. Niektórzy nie kryją się z tym, że na mnie plują. Skoro jednak jestem tak nielubiany, to dlaczego przez te wszystkie lata nie miałem ani razu problemu ze znalezieniem pracy? Jeśli nawet mnie nie lubią, to wychodzi na to, że mnie cenią i wielu chce mieć mnie u siebie w klubie. Poza tym mam czyste sumienie. Pracuję tyle lat i nikomu ze środowiska nie zrobiłem żadnej krzywdy. Mam luźny sposób bycia, ale i to się zmieniło. W książce Sławek Drabik napisał o mnie, że jestem fajnym facetem, który lubi się czasami napić. Tak było, ale już nie jest.
Czyli po wydarzeniach z Ostrowa z nikim ze środowiska się już pan nie napije?
- Nabrałem ogromnego dystansu do wszystkich "przyjaciół". Skończyły się czasy, że można było razem wypić kieliszek po zawodach albo w piątek po treningu. To już na pewno nie wróci. Poza tym ludzie na mnie gadają, a jak się z nimi spotykam, to każdy zachowuje się normalnie. Wiem, że wielu z nich później opowiada dziennikarzom różne dziwne historie. Najczęściej jednak nie mają odwagi się pod tym podpisać, a ja muszę się bronić pod własnym imieniem i nazwiskiem. Wychodzi na to, że środowisko jest fałszywe. Tylko czym ja się mam przejmować, skoro nikomu nic złego nie zrobiłem?
A tych przyjaciół w żużlu jeszcze pan ma?
- W żużlu mam znajomych i to sporo. Przyjaciel to wielkie słowo. Ci drudzy to nieliczne grono. Wszyscy są spoza środowiska żużlowego. Dochodzę do wniosku, że to jest nawet zdrowe. Sam to kiedyś tłumaczyłem Maćkowi Janowskiemu, który mówił mi, że wśród zawodników ma przyjaciół. Zawsze powtarzałem mu, że z rywalem można się jedynie kolegować, bo w końcu przychodzi moment, kiedy trzeba stanąć razem pod taśmą. I co wtedy zrobić? Dobrzy znajomi w żużlu tak, ale nic więcej. Poza tym, wielu ludzi działa bardzo interesownie. Są w branży, chcą wymieniać poglądy, żeby się czegoś dowiedzieć. To i są dla pana mili. Tak to działa.
Co pan chce osiągnąć w tym roku?
- Nie podchodzę ani do Ekstraligi, ani do kadry z nastawieniem na medale. O tym myślę dopiero podczas ostatnich zawodów. Celem jest dla mnie zbudowanie dobrych drużyn, które będą się rozumieć. Każdego zawodnika trzeba stworzyć osobno. To wielkie zadanie. Istotna jest poza tym właściwa współpraca z toromistrzem. Jeśli to wszystko będzie, to sukcesy przyjdą. Poza tym, nie mogę powiedzieć, że jedziemy o coś innego niż złoto. Cel zawsze musi być najwyższy. Każde inne podejście oznacza porażkę na starcie. Nie oznacza to jednak, że srebro czy brąz będzie w ostateczności klęską. Tak samo tłumaczyłem to ludziom w Tarnowie. Założenie, że robimy zespół na utrzymanie zwiększa ryzyko spadku. Należy mierzyć wysoko, a później to ewentualnie weryfikować. Kiedy w 2007 roku wziąłem kadrę, to Tomasz Gollob zapytał mnie o cel. Powiedziałem, że jest nim zwycięstwo i wyjaśniłem to dokładnie w ten sposób. Z czasem przyznał, że dobrze myślę. Od tamtej pory motywowaliśmy się w kadrze zawsze w ten sam sposób. Teraz też tak zrobimy.
Rozmawiał Jarosław Galewski
Pozdrawiam i duzo zdrowka w tym Nowym Roku zycze :)))))
Tylko zero bez argumentów blokuje innych...
Wszystko...
Ten który wiecznie marzy o MA w Toruniu a oni ciągle mówią mu nie.