W parku maszyn w chwilę po zakończonym wyścigu pokonany żużlowiec rozpłakał się. Ten z pozoru nieugięty twardziel często reagował w boksie na swoje niepowodzenia właśnie w ten sposób. Tym razem szczęście było bardzo blisko. Półtora okrążenia do finału światowego, o którym marzył i do którego dążył od blisko piętnastu lat. Do duńskiego Vojens Andrzej Huszcza, ulubieniec nie tylko zielonogórskich kibiców, pojechał jedynie w roli rezerwowego.
Skromny i pracowity chłopak spod zielonogórskiej Krępy od zawsze czuł miętę do motocykli. Miejscowy Falubaz zakochany w speedwayu czekał od wielu lat na swojego bohatera. Wkrótce miało się okazać, że niski, cichy, niepozorny, ale za to silny fizycznie z mocnymi dłońmi Huszcza spełni marzenia kibiców Zielonej Góry i okolic. Pierwszy poważny żużlowy egzamin zdał na piątkę. W miesiąc po zdaniu licencji w 1975 roku uległ dotkliwej kontuzji i złamał nogę. Mimo tego ani trochę nie osłabł jego zapał do żużla, a wręcz odwrotnie. Przez całą swoją karierę trenerską niedawno zmarły były kolega Huszczy z macierzystego klubu Jan Grabowski uważał, że reakcja młodego chłopaka na pierwszy poważny uraz jest najszczerszą próbą czy z tego kandydata na rasowego żużlowca coś będzie. Młody i czupurny na torze Andrzej okazał się twardszy niż strach i ból. Z nadejściem następnego roku wrócił z podwójnym zapałem. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Lista sukcesów Huszczy jest bardzo długa i nie ma sensu powtórnie jej wymieniać. - 22 lipca 1982 roku był chyba najwspanialszym dniem w moim życiu. Rano urodziła mi się córka, a po południu zostałem mistrzem Polski. To było niewiarygodne - od lat zgodnie podkreśla. Oprócz złota indywidualnie na krajowym podwórku sięgnął po tytuły w parach oraz poprowadził, najpierw trzykrotnie w latach 80. Falubaz, a później w 1991 roku Morawskiego, po raz pierwszy w historii polskiego speedwaya prywatny klub, do tytułu w drużynowego mistrzostwa Polski. Za to nigdy nie udało mu się mimo licznych i zaciekłych prób sięgnąć po cenne w tamtych czasach trofeum Złotego Kasku. Jego znakiem rozpoznawczym poza torem stał się uśmiech i chusta w białe grochy i wypowiedzi, zaczynające się od legendarnego "znaczy się".
Prywatnie pan Andrzej od lat jest szczęśliwym mężem pani Małgorzaty oraz ojcem trzech energicznych córek. - Przynajmniej nie mam zgryzu, czy powinny jeździć na żużlu - tradycyjnie odpowiadał w swoim stylu popularny "Tomek" na pytania dziennikarzy o to, czy nie żal mu, że los obdarzył go wyłącznie córkami.
Na torach spędził w sumie 33 sezony i pobił w długowieczności legendarnego Pawła Waloszka, na czym bardzo mu zależało. Pod tym względem na polskich torach - jak na razie - jest rekordzistą. W ciągu tych lat dorobił się wielu przydomków i określeń, ale najbardziej w serca i pamięć kibiców wryły się określenia: niezniszczalny i niezatapialny, którymi opisał żużlowca swym barwnym językiem lubuski spiker, nieodżałowany Krzysztof Hołyński.
ZOBACZ WIDEO Nie dał szansy innym klubom. Teraz chce popsuć plan prezesa
Na torze kipiał energią. Szalał na całej szerokości toru oraz podrywał motocykl na prostej. Krępy i niski lider Falubazu jeździł dynamicznie, ale nieco brakowało finezji i torowego cwaniactwa. Nie zawsze ułańskie szarże i serce do walki były górą nad przeciwnikiem. Porażki znosił bardzo trudno i emocjonalnie. Ambicji często miał za całą drużynę. Nie znosił przegrywać. Walczył ostro i twardo do samej mety. Mimo licznych sukcesów były i niepowodzenia. Zwłaszcza w konfrontacji międzynarodowej. Szczególnie zabolały defekty na prowadzeniu w finale kontynentalnym w Rybniku w 1983 roku, które pozbawiły Huszczę awansu do upragnionego finału światowego, który miał odbyć się po raz pierwszy na niemieckim obiekcie w Norden. Pięć lat później w Lesznie znów zabrakło niewiele. Tym razem w barażu o ostatnie premiowane miejsce objechał go Sandor Tihanyi. W Vojens rywalizacji przyglądał się z perspektywy parkingu maszyn. Dwóch innych polskich żużlowców tj. Roman Jankowski i Zenon Kasprzak zajęli w zawodach odlegle pozycje. Polski żużel był w głębokim kryzysie i na więcej nie było nas stać. - Ambicja polskich żużlowców kończy się na krajowych tytułach. To również bardzo dużo, ale nie potrafią i nie chcą wykrzesać z siebie więcej - na gorąco komentował kolejny blamaż polskich żużlowców, ówczesny przewodniczący GKSŻ, Andrzej Grodzki. Ostatecznie w mistrzostwach świata zdobył dwa brązowe medale. Oba w drużynówce i oba w zasadzie na progu wielkiej kariery. Z początkiem lat 80. terminował w kilku brytyjskich klubach, w których dał się poznać z dobrej strony.
Długą i barwną karierę kończył w barwach PSŻ-u Poznań równo dziesięć lat temu mając na karku okrągłe 50 lat. Kroiła się wielka pompa na pożegnanie, ale Huszcza nas zaskoczył. - Nie zorganizowałem turnieju pożegnalnego, bo nie wytrzymałbym atmosfery rozstania z torem i przyjaciółmi. Płakałbym jak bóbr - wyznał szczerze. W ciągu całej kariery kolekcjonował liczne i oryginalne łupy. Oprócz pucharów czasem trafił się kolorowy telewizor, beczka oleju, czy pralka automatyczna. Takie to były czasy. Największym jednak jego łupem jest rodzina. Oprócz żony i dzieci doczekał się wnuków, a także ogromnego szacunku w środowisku żużlowym. Jest symbolem wierności klubowej, lojalności do barw i miejsca, z którego pochodzi. Takim go kochamy i uwielbiamy.
W maju 1996 roku podczas wrocławskiej rundy Grand Prix miałem okazję i przyjemność obejrzeć zawody wraz z Andrzejem Huszczą. - Znaczy się, miałem zaproszenie na trybunę główną, ale wolałem zająć miejsce na przeciwległej prostej. Wspólnie ze znajomymi i bliskimi. Poza tym tutaj lepiej czuć emocje - wyjaśnił. Jak zwykle z klasą, i jak zwykle skromnie. Za każdym razem zanim taśma poszła w górę Huszcza nerwowo nie mógł usiedzieć i z ławki podnosił się pierwszy ze wszystkich. - On po prostu żużel ma we krwi - szeptali do siebie z uznaniem kibice.
Dziś kończy 60. lat. Znaczy się, wszystkiego dobrego, panie Andrzeju!
Grzegorz Drozd
Jeszcze raz 100 lat Panie Andrzeju!!!