Żona płacze, bo obrażają męża
W historii naszego portalu mieliśmy wiele przypadków, gdy żużlowcy czy też trenerzy unikali wypowiedzi. Jako powód odmowy podawano często... komentarze internautów, czyli na dobrą sprawę samych kibiców. - Nie chcę być znów obrzucany błotem. Mi to może aż tak bardzo nie przeszkadza, bo mam grubą skórę, ale żona i córka to wszystko czytają. Potem widzę łzy w oczach - tłumaczył nam jeden z trenerów z PGE Ekstraligi, którego zespół przeżywał kryzys.
Takich historii jest zresztą więcej. Ostatnio usłyszeliśmy, że jeden ze szkoleniowców trafił na dywanik u swojego prezesa. Powodem miały być komentarze na naszym portalu, wytykające mu błędy w prowadzeniu zespołu. Nie wiemy jak cała historia się zakończyła, ale brzmi to niepokojąco.
- Źle to świadczy o zarządzającym dużą firmą, jaką jest klub sportowy, jeśli podejmuje on decyzje na podstawie anonimowych wpisów w sieci. Co gorsza, nie jest to przypadek odosobniony, bo ja też o takich zdarzeniach od moich kolegów po fachu słyszałem - mówi nam menedżer i ekspert, Wojciech Dankiewicz. - Mało tego, wiem, że są w naszym środowisku osoby, które z internetowym hejtem sobie nie radzą. Wszystko czytają i biorą to do siebie. Pojawia się stres i nerwowość, a problemy przenoszą się do domu. Później ratunkiem są wizyty u specjalistów - dodaje.
Internetowi frustraci
Nasz rozmówca twierdzi, że 98 procent zawodników, trenerów i prezesów czyta w internecie komentarze na swój temat. On sam zalicza się do tego drugiego, wąskiego grona. - Mam bardzo prostą zasadę. Czytając jakikolwiek artykuł, w ogóle nie odpalam komentarzy. Nie interesują mnie opinie no-name'ów i mam o nich wyrobione zdanie. Jak ktoś nie podpisuje się imieniem i nazwiskiem i spędza kilka godzin dziennie, wypisując komentarze, to ma najwyraźniej jakiś problem i wylewa w sieci swoją frustrację. Często koledzy mówią mi: Wojtek, ale cię na tym WP SportoweFakty "pocisnęli". Ja się tylko uśmiecham i odpowiadam, że mogą mnie "cisnąć" dalej. Naprawdę szkoda zdrowia i życia, by się tym przejmować - mówi Dankiewicz.
Ekspert stacji nSportu+ rozmawia o tym z żużlowcami i trenerami, zalecając im podobne podejście do sprawy. - Tłumaczyłem to Rafałowi Dobruckiemu. Było to jeszcze w czasach, gdy jeździł, a potem pracował w Zielonej Górze. Śmialiśmy się, że tych wszystkich ekspertów, którzy wylewają na nas pomyje na portalu, zaprosimy na stadion. Ciekawe czy będą takimi znawcami, gdy wsadzimy ich na ciągnik i zalecimy przygotować tor do zawodów. Menedżerowie często są krytykowani o taką a nie inną zmianę taktyczną, a gdyby przyszło co do czego, taki hejter nie potrafiłby nawet przeprowadzić treningu - dodaje Dankiewicz.
ZOBACZ WIDEO Prezes PGE Ekstraligi chwali Włókniarza Częstochowa
A może zabrać telefony?
W trakcie kończącego się już sezonu głośno było o decyzji Jacka Frątczaka. W sierpniu, przed kluczowymi meczami rundy zasadniczej, młodzi zawodnicy usłyszeli, że mają nie pokazywać się na stadionie i w okolicach ze smartfonami. - Nie ma takiej potrzeby, żeby ktokolwiek z nich siedział z telefonem i czytał komentarze, artykuły na swój temat oraz drużyny. A z tego co zauważyłem, to są non stop wpatrzeni w te ekrany - mówił Frątczak. Od jednego z działaczy usłyszeliśmy, że z pomysłu menedżera Get Well trzeba będzie w nowym sezonie skorzystać też w innych klubach. - Jeśli sami zawodnicy sobie nie radzą, to trzeba im w tym pomóc - tłumaczy.
Współcześni żużlowcy odczuwają zapewne większą presję niż ci, którzy jeździli kilka dekad temu. Wówczas nie było internetu i portali, na których mogli przeczytać komentarze na swój temat. Teraz wielu hejterów obrzuca ich bluzgami pod relacją z zawodów, a kulminacyjnym momentem bywają artykuły z notami za dany mecz.
Można odnieść przy tym wrażenie, że niektóre osoby ze środowiska żużlowego po zawodach żyją tylko w internecie. Naszej redakcji zdarzało się, że trener czy działacz dzwonił zaledwie kilka minut po ukazaniu się danego artykułu, mając jakieś uwagi. Swoją drogą, w środowisku żużlowym popularna jest nadal autoryzacja. Zawodnicy proszą o takową, by "wygładzić" swoje wypowiedzi. - Powiedziałem to, co powiedziałem, ale nie chcę, byście to zdanie opublikowali. Nie mam zamiaru czytać dwustu oburzonych komentarzy na swój temat. Ujmijmy to bardziej łagodnie - mówił nam jakiś czas temu jeden z polskich żużlowców PGE Ekstraligi.
Bierzcie przykład z Janowskiego
Część osób ze środowiska nabiera na szczęście do całej sprawy dystansu. Warto wspomnieć choćby o reprezentancie Polski i zawodniku Betard Sparty Wrocław, Macieju Janowskim. Po jednym z meczów w tym sezonie napisał do niego kibic z Gorzowa Wielkopolskiego, obrażając go słowami: "k...wa ty h...u pi...ony co żeś zrobił Kasprzakowi, to nie jest fer". Janowski zareagował na to śmiechem, odpowiadając: "kocham cię! chcesz koszulkę?". Hejter o dziwo się zgodził, odpisując: "Daj. Oczywiście za darmo".
- Maciek pokazał klasę i dystans, zupełnie ośmieszając tego hejtera. Inni żużlowcy powinni brać z niego przykład i postępować tak samo. Takiego osobnika trzeba albo obśmiać, albo po prostu ignorować - stwierdza Dankiewicz.
Nie ma bowiem sensu się łudzić, że hejt osłabnie i kiedykolwiek zniknie. W tym roku najbardziej w sieci oberwało się chyba Vaclavowi Milikowi, któremu obraźliwe komentarze wysyłali po półfinale PGE Ekstraligi w Lesznie kibice na Facebooku. Oczywiście z hejtem można walczyć także na drodze sądowej. Mówi nam o tym prawnik i były prezes klubu z Gorzowa, Jerzy Synowiec.
- Musimy jednak rozróżnić pewne rzeczy. Gdy ktoś życzy sportowcowi kontuzji, to jest to chamstwo, ale niestety nie można go za to ukarać. Natomiast obraźliwe określenia i wyzwiska są już znieważeniem, o jakim mówi kodeks karny. Ci, którzy wysyłają groźby, mogą być ścigani z urzędu i prokuratura takimi sprawami się zajmuje - tłumaczy Synowiec. - Może rzeczywiście jest to jakiś sposób? Jak jeden czy drugi hejter zostanie ukarany, to może na drugi raz inni się zastanowią czy warto wypisywać bluzgi w sieci - kwituje Dankiewicz.