Ziemowit Ochapski: Nie róbmy boga z Emila Sajfutdinowa

Od godziny piętnastej nie mogłem usiedzieć na czterech literach. Tyle miesięcy oczekiwania, tyle wieczorów pozbawionych tego dreszczyku emocji. Ale nieważne. Grunt, że wreszcie się zaczęło. Grunt, że cykl Grand Prix ruszył pełną parą.

W tym artykule dowiesz się o:

Szkoda, że nie mogłem być w Pradze. Nie wiem, co za inteligent wymyślił przesunięcie czeskiej rundy Indywidualnych Mistrzostw Świata na kwiecień, ale na pewno nie było to dobre posunięcie. W porównaniu z zeszłym sezonem Stadion Marketa świecił pustkami, więc nasi południowi sąsiedzi na polskich kibicach raczej zbytnio się nie wzbogacili. Mam nadzieję, że w przyszłym roku organizatorzy przemyślą swój błąd, i że Grand Prix Czech ponownie odbędzie się w sierpniu. Polakom na pewno bardziej pasuje ten termin, a przecież właśnie dzięki nam ten cały "cyrk" Olsena jest jeszcze jako tako opłacalny.

W ogóle, to jestem w permanentnym szoku. Ja wiedziałem, że Emil Sajfutdinow to bardzo ambitny chłopak, i że jest w stanie nawiązać walkę z najlepszymi, ale w życiu by mi do głowy nie przyszło, żeby postawić jakiekolwiek pieniądze na to, że 19-latek zwycięży w sobotę na Stadionie Marketa. A jak ktoś by mi jeszcze powiedział, że Fredrik Lindgren zajmie w tym samym turnieju drugie miejsce, to tylko popukałbym się znacząco w czoło. Czyżby nastąpiła zmiana warty? Trudno powiedzieć, bo to dopiero pierwszy odcinek cyklu, a starzy mistrzowie na pewno od razu nie dadzą za wygraną. Poza tym, nie wiem, czy dla samego Emila dobrze by się stało, gdyby teraz notorycznie zaczął wygrywać w IMŚ. Ja się najzwyczajniej w świecie boję. Boję się, że kibice zrobią z Rosjanina małego boga, i że ten jego talent gdzieś wyfrunie. Ale to tylko takie moje głupie obawy. W końcu opiekunowie tego młodego żużlowca mają głowy na karku i nie dopuszczą do takiej sytuacji, prawda?

Grand Prix Czech nie należała do najciekawszych zawodów. Mieliśmy Adamsa mijającego na "kresce" Hancocka oraz Emila "łykającego" na trasie Pedersena i Nichollsa, ale poza tym bieda z nędzą. Procesja, jak mawiają bardziej religijni fani szlaki. Najlepiej funkcjonowały pola numer jeden i cztery, więc jeśli ktoś wygrał start, to mógł ze spokojem mknąć do mety po trzy punkty. Triumf rosyjskiego 19-latka przyćmił po prostu nudę, jaką momentami wiało na torze.

Dobra, teraz będzie co nieco o biało-czerwonych, bo jeszcze mnie zlinczujecie za to, że od czterech akapitów nawijam o Grand Prix, a słowem nie wspomniałem o żadnym z naszych reprezentantów. Cóż, wstydu nie było, ale szału to już w ogóle. Najbardziej zawiedli ci, którzy mieli walczyć o podium, czyli Tomasz Gollob i Rune Holta. Po piątkowym treningu wydawało się, że "Gallop" jest perfekcyjnie dopasowany do nawierzchni Stadionu Marketa, tymczasem w sobotnich zawodach jego maszyny wyraźnie dostawały zadyszki już po pierwszym okrążeniu toru. Wiem, nie było mnie w Pradze i nie miałem możliwości obserwowania sesji treningowej, ale z medialnych wypowiedzi naszego najlepszego żużlowca można było wywnioskować, że będzie bił się o "medale", a nie o ósme miejsce. Co gorsza, bitwa ta i tak okazała się dla niego przegrana. O Holcie nie ma nawet co wspominać - wygrał pierwszy wyścig, a potem powrócił do formy, którą prezentował w ostatnim spotkaniu Stali Gorzów. Ba, polski Norweg chyba jeszcze bardziej obniżył swoje loty. Pozytywnie zaskoczył mnie natomiast Grzegorz Walasek. Żużlowiec Falubazu Zielona Góra nie wyznaczał sobie przed GP Czech specjalnych celów, tylko chciał się po prostu spróbować w walce z najlepszymi. Dwie pierwsze gonitwy mu nie wyszły, ale później jeździec spod znaku Myszki Miki pokazał, że jak chce, to potrafi. Mam jednak nadzieję, że takiej "huśtawki nastrojów" nie będziemy oglądać u "Grega" w każdej rundzie IMŚ, ponieważ zielonogórzanin skończy wtedy tak jak Krzysiu Kasprzak przed rokiem. Czyli poza ósemką. Daleko poza. No i na koniec Sebastian Ułamek. Pięć punktów ujmy mu nie przynosi, ale pozostawienie w tyle Holty, Nichollsa oraz Kusa to również żadne osiągnięcie. U bukmachera może jednak kiedyś na "Colgate'a" postawię. Jeśli na zwycięstwie Emila można było zgarnąć całkiem niezłą kasę, to po triumfie żużlowca tarnowskich Jaskółek wybuduję sobie willę w Wielkiej Brytanii i będę miał gdzie nocować w czasie podróży po stadionach Elite League. W końcu cuda się zdarzają.

Ten cały system punktacji w Grand Prix troszkę mnie śmieszy. Bo wygrał Sajfutdinow, ale najwięcej punktów uzbierał Lindgren i to on założy w Lesznie żółty plastron lidera cyklu. Niby to sprawiedliwe, ale w sumie nie do końca. Swoją drogą, jestem ciekaw, czy Piotr Żyto w jakiś magiczny sposób sprawdzi, czy "Fredka" w Pradze jeździł na tych samych Jawach, na których cieniował w ostatnich meczach Falubazu. Bo coś musi być nie tak, jeśli zawodnik w jednej imprezie ogląda plecy Adama Shieldsa, a za kilka dni pozostawia w tyle całą śmietankę światowego speedwaya. Dziwny jest ten Fredrik.

Za dwa tygodnie najlepsi żużlowcy świata zawitają do Wielkopolski. Kameralna Marketa zostanie zamieniona w wielkiego "Smoka", garstkę fanów zastąpi niemal trzydziestotysięczny tłum, a piwka niestety nie będzie się już można napić na trybunach. Z pikniku przejdziemy więc do poważnego ścigania. Jeśli Sajfutdinow i Lindgren znowu chociaż otrą się o finał, to wtedy będzie to znak, że w speedwayu wreszcie coś się ruszyło, i że wygrywać tu mogą nie tylko panowie po trzydziestce.

Komentarze (0)