Cykl "Szprycą w twarz" to felietony Bartłomieja Ruty, dziennikarza WP SportoweFakty.
***
Kompletnie nie planowałem, że w tym roku pojawię się osobiście na finale Premiership. Splot szczęśliwych sytuacji sprawił, że jednak przyszło mi obserwować mecz pomiędzy Kings Lynn Stars i Poole Pirates na żywo z trybun. To świetne doświadczenie pozwala mi porównać polskie i angielskie podejście do żużla.
Brytyjczycy są lepiej zorganizowani pod kątem obsługi otoczki meczowej. Być może to dlatego, że sama infrastruktura jest słaba i zarządzanie nią jest prostsze. Łatwiej obsłużyć 5 tysięcy kibiców niż dwa razy tyle. To tylko szczegół, ale program meczowy sprzedawany jest po wejściu na stadion, a to przyśpiesza proces sprzedaży biletów. Wielkie kolejki rozładowują się bardzo szybko. Tego u nas brakuje, mimo że wprowadzono sprzedaże online. Nic tak nie denerwuje, jak stanie w długich kolejkach.
Jak mało jest tam profesjonalizmu, pokazuje sytuacja z moją akredytacją. Nasza redakcja wysłała maila z prośbą o jej potwierdzenie, ale ani nie dostaliśmy odpowiedzi, ani też nie znalazłem się na liście akredytowanych. To nie był jednak żaden problem, bo po okazaniu legitymacji i kilku słowach bez zbędnych dyskusji zostałem wpuszczony na sektor dla mediów. Wraz ze mną wszedł również mój przyjaciel, który przywiózł mnie na zawody. Prawdę mówiąc, był to jego pierwszy żużel w życiu i w ogóle nie jest osobą pracującą w mediach. Śmialiśmy się później, że w zasadzie każdy Polak mieszkający na Wyspach może sobie załatwić legitymację z redakcji "Alibaba" i bez problemu dostać się darmowo na każdy mecz. U nas by to nie przeszło.
W Polsce walec i betonowe tory to standard. Przyczepna nawierzchnia to rzadkość, głównie spotykana w przypadku mocnych opadów. Dla Anglików to standard i nie widzą w tym nic złego. Pisałem w swoim reportażu o tym, że pierwsze równanie toru zarządzono tam dopiero po 8. wyścigu, co było dla mnie nie lada szokiem. Owszem, przyznaję, że wcześniej po prostu nie było potrzebne, bo zawodnicy pokonywali trasę bez problemów. Nie rozumiem zatem dlaczego u nas trzeba ubijać, zabierając niektórym klubom ten aspekt przewagi na własnych obiektach.
Specjaliści z naszego kraju głośno krzyczą, że powyższe działania podnoszą standard bezpieczeństwa dla zawodników. Niestety jeszcze nie widziałem żadnego statystycznego porównania ilości upadków czy skutków kontuzji. Takie gadanie o teorii, ale bez praktycznego poparcia w liczbach. To jest słabe i rozumiem oburzenie Brytyjczyków, których mecze są często dwa razy bardziej emocjonujące niż nasze. Wyspiarze mają świadomość tego, że to motosport, a nie partia szachów. Nie chcą tym samym zabijać ducha speedwaya.
Podoba mi się to podejście, jak również fakt, że organizują ten sport na większym luzie. U nas jest tak jakoś sztywno. Jakby każdy związany z organizacją miał spięte pośladki od momentu pobudki w dzień meczowy. Tam każdy kibic może wejść do parkingu, strzelić fotkę z zawodnikiem i porozmawiać chwilę. Nawet prosty program meczowy jest przyjaźniejszy dla fanów, bo choć nie stroni od reklam, to daje ekstra dodatek na prowadzenie statystyk wygranych pól startowych czy wyścigów. Dbałość o fana jest na wysokim poziomie, nawet pomijając tak ważny element, że większość z nich musi stać przez całe spotkanie z powodu niewielu miejsc siedzących.
Nie mam wątpliwości, że w swoim profesjonalizmie nasza PGE Ekstraliga pożera brytyjskie rozgrywki na śniadanie. Możemy się kłócić, czy aspekt bezpieczeństwa dla zawodników jest na odpowiednim poziomie podczas angielskich spotkań, ale nie ma sensu dyskutować, czy w ich podejściu żużel jest dla fana. Jest i to całkowicie. Powoduje to jednak niebezpieczne sytuacje, gdzie małe dzieci stoją blisko toru w trakcie wyścigów, ryzykując utratę zdrowia bądź nawet życia, ale o to dbać powinien już rodzic. Nie powinno się myśleć za innych. Tylko że u nas jak trafi się tragedia, to winnych szukamy dookoła, a nie w sobie.
W Polsce kibic traci na przeżyciach żużlowych, zyskując bezpieczeństwo. Wszystko odbywa się bardziej profesjonalnie, dając jednocześnie żużlowcom większy spokój w przygotowaniu i status półbogów. Może to źle, ale jednak wolę, kiedy wszystko dopięte jest na ostatni guzik, a nie organizowane na wariata.
Takie szaleństwo, działanie na wariata budzące niepokój ostatnio miało miejsce w sprawie Grzegorza Zengoty i Falubazu. Wychowanek zielonogórzan został pożegnany niezbyt elegancko. Rok temu wracał do macierzystego klubu z wielką radością, a dziś dostał kopa w cztery litery. Już raz pożegnano się z nim w podobnym stylu, a teraz robi mu się to znowu. Zengota to strasznie inteligentny i rozsądny facet. Nie wierzę w jego niebotyczne żądania.
Zresztą całą sprawę doskonale podsumowuje sam Falubaz. Jednego dnia piszą, że odbyło się kilka spotkań z zawodnikiem. Przypominam, że to informacja pochodząca z oficjalnej strony klubu. Kolejnego dnia sprostowanie i spotkania były już tylko dwa. Przy obu informacjach wytłuszczone niebotyczne żądania zawodnika. Widząc jednak kłamstwo jednego i sprostowanie drugiego dnia można wyciągnąć wnioski, że same spotkania przebiegały mniej więcej tak: na pierwszym umówiono się z zawodnikiem na spotkanie, a na drugim podziękowano mu za współpracę. W ogóle by mnie to nie zdziwiło. Magia Falubazu.
ZOBACZ WIDEO Smektała: Kolegów na torze nie ma, ale trzeba się szanować