Drabik zbudował pomnik za życia. Obiekt kultu, któremu kasa nie namieszała w głowie

WP SportoweFakty / Tomasz Kudala / Na zdjęciu: Sławomir Drabik
WP SportoweFakty / Tomasz Kudala / Na zdjęciu: Sławomir Drabik

"Sławek, Sławek D! Sławek Drabik, ole!" - mimo upływu lat ten kultowy w Częstochowie okrzyk wciąż regularnie daje się słyszeć podczas meczów Włókniarza. Sławomir Drabik bez dwóch zdań to lokalny sportowy bohater.

Sierpniowy mecz z zeszłego roku, w którym forBET Włókniarz Częstochowa mierzył się z MRGARDEN GKM-em Grudziądz był wypełniony dramaturgią i przyprawiał kibiców o palpitacje. Ważyły się wszakże losy dwóch drużyn, częstochowian i Get Well Toruń, i ich "być albo nie być" w najlepszej czwórce w kraju. Bohaterem biało-zielonych został Leon Madsen, po zawodach był noszony na rękach i długo skandowano jego nazwisko. Kibice głośno manifestowali też jednak swoją sympatię do innej postaci, a mianowicie Sławomira Drabika.

Wystarczyło, że pojawił się z resztą zespołu na prostej startowej i ze wszystkimi obecnymi wykonał tzw. "szkocję". Dostrzeżony przez szczęśliwych fanów od razu stał się obiektem kultu. Na tak wielki szacunek zapracował sobie nie tylko specyficznym, uwielbianym przez kibiców sposobem bycia, jazdą szeroko pod bandą i celebrowaniem prowadzenia już po pierwszym okrążeniu czy wynikami, ale również, a może przede wszystkim tym, że nigdy nie gonił za pieniędzmi.

Jak sam opowiadał, w latach swojej największej hossy bywało, że prezesi innych klubów walili mu do domu drzwiami i oknami. Oferowali wielkie kontrakty, lecz jego odpowiedź zawsze brzmiała "nie". - Ta kasa na tyle mi nie namieszała w głowie żebym zmienił barwy. Propozycji było dużo. Po prostu jakoś to wszystko mi przeleciało. Nie miałem ciągu, by odchodzić - opowiadał niegdyś w obszernym wywiadzie, którego udzielił naszemu serwisowi. Zostawał we Włókniarzu, był jego liderem, regularnie przejeżdżał linię mety jako pierwszy, a bywało tak, że do wypłaty przy kasie był ostatni.

Czytaj również: Samozaparcie i tytaniczna praca. Żużlowy Toruń na zawsze dumny z Wiesława Jagusia

Drabik jednak nie chce robić z siebie bohatera. Ba, nie czuje się legendą klubu, a przecież jest podawany za jej żywy przykład. Szacunek okazywany mu przez kibiców odwzajemnia. - Na pewno ci co śledzili historię klubu pamiętają, że Drabik miał możliwości, ale zostawał z Włókniarzem. Był spadek, coś się złego w klubie działo, ale Drabik pokładu nie opuszczał. Ja z kolei szanuję tych kibiców za to, że miałem słabsze mecze, a oni podchodzili i mówili: "Slammer, głowa do góry". Jestem za to niesamowicie wdzięczny - szczerze przyznawał.

[color=black]ZOBACZ WIDEO Ważna rola ojców w żużlowych teamach. Zmarzlik i Janowski zdradzają szczegóły

[/color]

To szaleństwo na punkcie Sławomira Drabika w Częstochowie trwa od lat 80. Na początku był iskierką nadziei, że dla Włókniarza tułającego się w drugiej lidze jest światełko w tunelu na lepsze jutro. Dał powiew świeżości, polotu. Swoimi wypowiedziami zbudował sobie sylwetkę luzaka, może nawet lekceważąco podchodzącego do obowiązków. Sport traktował jednak bardzo poważnie, ale raz za godny potępienia i nieodpowiedzialny wybryk zapłacił wysoką cenę.

W 1995 roku został zatrzymany przez drogówkę. Okazało się, że prowadził na "podwójnym gazie". Skończyło się zabraniem prawa jazdy, a ówczesne przepisy sprawiały, że było to równoznaczne z brakiem możliwości startów na żużlu. Z perspektywy czasu dostrzegł jednak plusy, bo twierdzi, że rozbrat ze ściganiem wywołał u niego potworny głód jazdy. I rzeczywiście, w 1996 roku na torze był potworem pożerającym swoich rywali. Złoty medal DMP, Indywidualne Mistrzostwo Polski, awans do Grand Prix. A przy tych wszystkich sukcesach towarzyszyli mu zakochani w nim fani Włókniarza.

Lista jego sukcesów jest długa. Być może byłaby dłuższa, gdyby swego czasu zdecydował się odejść z częstochowskiego klubu. Sam o tym mówił, ale od razu zaznaczył, że niczego nie żałuje. - Uważam, że to była dobra decyzja. Pieniądz jaki zarobiłem był wystarczający. Na zabawę akurat. Whisky mogłem zakupić - wspominał w swoim charakterystycznym stylu.

I jedyne czego żałuje w swoim sportowym życiu to tego, że nie zakończył kariery z Lwem na piersi. Chciał ten etap zamknąć jako zawodnik Włókniarza, ale nie wszystko zależało od niego. O Częstochowie, klubie, kibicach, opowiada z dużym sentymentem: - Robiłem trzy zera, wyjeżdżałem na tor po raz kolejny i kibice wierzyli, że teraz się uda. Albo mecz wyjazdowy, ja dałem ciała, ktoś zrobił 12 czy 14 punktów, a grupa kibiców z Częstochowy skanduje moje imię, nie jego. To robi wrażenie. To już zostanie w moim sercu.

Karierą żużlowca zapracował sobie na pomnik. Nie chodzi o fizyczny monument, choć na taki zasługuje jak mało kto, ale o ten najcenniejszy i niezniszczalny, bo żyjący w pamięci i sercach kibiców.

Sławku, jesteś legendą.

Źródło artykułu: