Bardzo źle wygląda sytuacja na rynku żużlowych silników. Żużlowcy najlepszej ligi świata nie dostali nawet połowy zamówionych jednostek. Tunerzy nie wyrabiają, a kolejki rosną. Pierwsze sprzęty przetestowane przez zawodników podczas treningów i sparingów już wracają na serwis, więc czas oczekiwania wzrasta. Niestety nic nie zapowiada poprawy.
Flemming Graversen, Peter Johns, Ryszard Kowalski i Jan Andersson to była do niedawna zamknięta czołówka tunerów żużlowych. Tej zimy głośno było o rychłym zamknięciu biznesu przez tego ostatniego i to stało się faktem. Andersson nie przygotował tej zimy żadnej jednostki. To skurczenie zasobów o 25 procent.
Jeśli przyjmiemy założenie, że żużlowiec PGE Ekstraligi (a jest ich około 80) potrzebuje przynajmniej czterech nowych silników na start sezonu, to łatwo policzyć, że do przygotowania jest 320 jednostek. Daje to bagatela 80 napędów na jednego tunera. Przegląd, przygotowanie, korekty i jeszcze hamownia. Na to wszystko potrzeba czasu. Trzeba też pamiętać, że nawet stare silniki muszą wrócić do tych samych tunerów na przegląd. Specjaliści od tego fachu nie wyrabiają, a kolejki rosną drastycznie.
Zobacz także: Kto zajmie miejsce Anderssona?
Żużlowcy i menadżerowie otwarcie mówią o istniejącym problemie w mediach. Zawsze w odwodzie pozostają mechanicy o mniejszej popularności lub nierównych wynikach. Wśród nich są Finn Rune Jensen, Ashley Holloway, Brian Karger, Anton Nischler, Siergiej Mikułow (on akurat robi bardzo mało silników i ogranicza się do zawodników ze wschodu), czy Marcel Gerhard, który promuje swój silnik GTR. U tych czołowych pierwszeństwo mają zawodnicy z Grand Prix albo ci, którzy dodatkowo zapłacą. Reszta musi zaczekać i liczyć na sprzęt sprzed roku, albo na lokalnych specjalistów o mniejszej renomie.
ZOBACZ WIDEO Kacper Woryna: Zapełnić trybuny i będzie jeszcze lepsze show