Stefan Smołka. Powroty do przeszłości: Ostatni pierwszy Maj

Materiały prasowe / Na zdjęciu: ekipa rybnickich żużlowców z początku lat 50.; w środku z zegarkiem u szyi stoi Jan Ciszewski, później sławny redaktor radia i telewizji; Joachim Maj siedzi z prawej w berecie z logo PZM
Materiały prasowe / Na zdjęciu: ekipa rybnickich żużlowców z początku lat 50.; w środku z zegarkiem u szyi stoi Jan Ciszewski, później sławny redaktor radia i telewizji; Joachim Maj siedzi z prawej w berecie z logo PZM

Dokładnie pół wieku temu dzień 1 maja, szumnie obchodzonego Święta Pracy, przypadł w czwartek. Do południa czekał wszystkich obowiązkowy Pochód Pierwszomajowy, w którym jedni chcąc nie chcąc uczestniczyli, drudzy zaś stali i się gapili na przemarsz.

Szczególnie dziewczęta w kusych spódniczkach cieszyły oczy męskiej części młodzieży. Po południu zaplanowano wszędzie różne imprezy, rozmaite festyny z udziałem orkiestr dętych, w tym liczne zawody sportowe. Żużlowcy mieli wtedy zazwyczaj zaplanowaną kolejkę ligową.

W 1969 roku tego dnia w Bydgoszczy doszło do spotkania dwóch niezwykle zasłużonych klubów, miejscowej Polonii i ROW-u Rybnik. To już od pierwszych lat powojennych każdorazowo był hit kolejki. W 1948 roku oba ośrodki funkcjonowały na poziomie drugiej ligi. Rok później Rybnik był już w elicie, Bydgoszcz natomiast weszła do niej w sezonie 1951. Odtąd te dwa kluby rywalizowały ze sobą na tym samym najwyższym szczeblu rozgrywek, co w omawianym roku 1969 dawało już prawie dwie dekady najzaciętszych ligowych batalii.

Przeczytaj także: Nie żyje Joachim Maj - gwiazda polskiego żużla

Bydgoski tor zaczął wtedy "budować" swoją ponurą sławę. Rok wcześniej pod koniec sezonu w przegranym przez gospodarzy meczu ze Stalą Gorzów, w drugim wyścigu dnia doszło do kraksy Mieczysława Połukarda z Edmundem Migosiem, na co niechcący wpadł jadący za nimi Ryszard Dziatkowiak. Kontuzja nogi byłego mistrza Polski okazała się tak poważna, że dla ratowania życia Połukarda, ucięto mu nogę. Zanim do tej osobistej tragedii zawodnika doszło, był on w klubie drugim po Gluecklichu, a we wcześniej rozegranym remisowym meczu z KS ROW, najlepszym z bydgoszczan.

Joachim Maj - reprezentant Polski - fot. z archiwum rodziny Majów
Joachim Maj - reprezentant Polski - fot. z archiwum rodziny Majów

Brak wieloletniego lidera Połukarda oczywiście mocno doskwierał polonistom, tym bardziej, że nad Brdę ponownie zawitała drużyna gwiazd - Maj, Woryna, Wyglenda, Gryt, a Tkoczów to nawet dwóch tego dnia się zjawiło. Oprócz dwukrotnego mistrza Polski i mistrza świata z reprezentacją, Stanisława Tkocza, do prezentacji wyszedł jego świetnie rokujący braciszek Andrzej. Ponadto w składzie ROW-u był Antoni Fojcik, młody człowiek wyjątkowo kochający na torze walczyć, a w życiu... kochać.

ZOBACZ WIDEO Tylko Bartosz Zmarzlik może dorównać Taiowi Woffindenowi?

Liderem gospodarzy był już wtedy Henryk Glücklich, żużlowiec wychowany na rybnickich "śmieciach", ale porzucony za młodu przez górniczy matecznik. Postanowił sam, na własną rękę podjąć karkołomne wyzwanie, odejść z górniczej branży i zostać sławnym żużlowcem, korzystając z gwardyjskiego mecenatu. Czegoś podobnego w skromniejszej skali, gdy chodzi o wyniki, dokonali wcześniej również rybniccy "gwardziści" przyoblekli w barwy gdańskiego Wybrzeża, Roman Wieczorek, Jan Tkocz i Bogdan Berliński. Każdy z nich zapisał całkiem niezłą żużlową kartę. Poza Gluecklichem dobrze się wciąż prezentowali w Bydgoszczy niemłodzi już bracia (Rajmund i Norbert) Świtałowie, Stanisław Witkowski, Andrzej Koselski, młodzi Stanisław Kasa i Benedykt Kosek, a byli poza nimi jeszcze m.in. Jerzy Dobrzański, Bogumił Brzeziński i całkiem młody Marian Zaranek.

Kibice bydgoscy przyszli na Sportową 2 oczekując zwycięstwa nad ROW-em po zeszłorocznym remisie. Byli bliscy spełnienia, wygrywali bowiem ten mecz aż do dziesiątego wyścigu, spośród przewidzianych trzynastu. Po ósmym prowadzili już sześcioma punktami, bo Kasa z Dobrzańskim wygrali 5:0 ze starym Majem i młodym Tkoczem, tyle tylko, że obaj goście uprzejmie się wywalili. Następny wyścig, "bracia żużlowi" - AW, Wyglenda z Woryną, wygrywają podwójnie z braćmi rodzonymi - Świtałami. Do oczekiwanego przez Ludwika Dragę (kierownik "górników") remisu nie doprowadza także wyścig następny, z udziałem prawdziwych braci Tkoczów, Staszek jest co prawda pierwszy, ale młody Andrzej nieco oszołomiony stawką meczu i swoim wcześniejszym "dzwonem" przyjeżdża na końcu stawki. Trzy ostatnie wyścigi pokazały jednak ostatecznie kto naprawdę w końcówce dekady lat 60. rządzi w polskim żużlu. Wpierw Maj i Woryna, a zaraz po nich Wyglenda i starszy Tkocz wygrywają zgodnie po 5:1, dając sześciopunktową przewagę przed biegiem ostatnim, w którym szło już o "pietruszkę", ewentualnie o sportowy prestiż.

W tym momencie dla rybniczan mecz już jest wygrany, pod taśmę podjeżdżają Maj i Woryna, dwie wielkie gwiazdy, przy czym ta druga okazała się bardziej spełniona, bo to pierwszy Polak na podium indywidualnych mistrzostw świata. O Maju było wiadomo, że wciąż jest wielki, ale już kończy. Zapowiedział to wszem wobec po sezonie 1968, ale dał się jeszcze namówić prezesom na kilka meczów wiosną. Potem miała być już tylko "trenerka". Zdaniem Andrzeja Tkocza, który był świadkiem, "Chima" Maj oświadczył przed tym meczem z Polonią w Bydgoszczy, że jest to już jego ostatni raz. Chciał pożegnać się w wielkim stylu, w ostatnim wyścigu wyjazdowego meczu, akcentując to ostatnim swoim indywidualnym zwycięstwem. Po starcie pięknie wyszedł na prowadzenie, Antoni Woryna, dla którego Maj był najważniejszym mentorem, szedł za nim, bez zamiaru ścigania się ze swoim mistrzem i nauczycielem. Koselski i Gluecklich - który nie miał dobrego dnia, zdobył w sumie cztery punkty, podczas gdy Koselski osiem - "ubezpieczali tyły".

Ostatnie okrążenie. Ostatni łuk. Ostatnia prosta. Nic sensacyjnego już nie powinno się zdarzyć. Ale żużel... to jest żużel, to jest sport, to jest życie. Prowadzącemu tuż przed metą Majowi coś raptem zablokowało koło w motocyklu. Zaskoczony tym zawodnik wyleciał w powietrze, niczym pilot myśliwca zmuszony do katapultowania. Maj uderzył nieosłoniętą głową o twardy żużlowy tor, gdyż kask ochronny został zerwany przez zderzenie głowy z kierownicą. Motocykl przekoziołkował poza linię mety. Sędzia zawodów w pierwszym odruchu zaliczył zwycięstwo Majowi. Tak oto metafizycznie spełniło się jego ostatnie życzenie. Potem jednak zostało to zweryfikowane i przy nazwisku Maj pojawiła się literka "u". Stąd tytuł tego artykułu: "Ostatni pierwszy Maj".

Przeczytaj także: Maj - alfa i omega, początek i koniec złotej epopei Górnika i ROW 

Prawie miesiąc przy szpitalnym łóżku nieprzytomnego męża, dniami i nocami, czuwała jego heroiczna żona Maria. Zmieniała mu okłady na czole, zwilżała spieczone usta, wsłuchiwała się w jego oddech i śledziła gasnący puls. To była jedyna w swoim rodzaju prywatna "klinika budzik". Z pomocą Bożą Maria wyrwała Joachima ze szponów śmierci. Symboliczne jest to, że, idąc w myśl zbawiennych dla Rzeczypospolitej "ślubów lwowskich" zwycięskiego monarchy Jana Kazimierza, Królową Polski, której święto właśnie 3 maja obchodzimy, jest św. Maria, córka Joachima. Po wybudzeniu ze śpiączki były żużlowiec Maj potrzebował kilku lat, by wrócić do prawie całkiem normalnego funkcjonowania. Chodził z żoną pod rękę na spacery po mieście, do rybnickiego "Antoniczka" co niedziela, do lekarza, do apteki, na zakupy. Czasem wsiadał w auto i w ten sposób służył rodzinie jako niezawodny kierowca.

Joachim Maj 20 kwietnia 2019 roku odszedł z naszego świata żywych. Tydzień temu odbyła się uroczystość pogrzebowa zasłużonego sportowca, rozsławiającego imię miasta Rybnika, ale także polskiej reprezentacji narodowej, której oddawał swój talent. Smutne, o czym informują mnie mocno tym faktem zbulwersowani kibice, że zabrakło zwyczajowych kondolencji ze strony Głównej Komisji Sportu Żużlowego Polskiego Związku Motorowego, zwłaszcza na łamach uznanego tytułu branżowego "Tygodnika Żużlowego". Widać, nie złożono w redakcji stosownego zlecenia. Wielka szkoda.

Joachim Maj w szpitalu - fot. z archiwum rodziny Majów
Joachim Maj w szpitalu - fot. z archiwum rodziny Majów

Klub Sportowy ROW uroczystą oprawą pogrzebu stanął na wysokości zadania, honorową wartę nad trumną trzymali najmłodsi adepci żużlowej szkółki, był poczet sztandarowy - to było godne i piękne. Stawił się prezes Krzysztof Mrozek i cały zarząd klubu żużlowego KS ROW ze szczególnie zaangażowanym dla historii wiceprezesem Maciejem Kołodziejczykiem, kultowym kierownikiem Antonim Szymikiem. Był trener ROW Piotr Żyto, który sam tak niedawno stracił ojca, wielkiego żużlowca, byli dawni i dzisiejsi żużlowcy, m.in. brat Joachima Erwin Maj, ostatni z "muszkieterów" Andrzej Wyglenda, Jerzy Gryt, Jerzy Wilim, Roman Cichoń, Mariusz Maj, Kacper Woryna. Były ofiarne żony i matki. Oni wszyscy podziękowali wielkiemu poprzednikowi. - Jak tata by jeszcze raz usłyszał żużlowy motocykl, to by się ucieszył - stwierdziła jego córka. Za sprawą "Egona" Skupienia zapłakały nad opuszczaną trumną żużlowe motocykle, w akompaniamencie "ciszy" - solo wirtuoza trąbki.

Joachim Maj wyróżniał się nie tylko w lokalnej skali, lecz przede wszystkim z dumą w sercu reprezentował barwy Biało-Czerwone. Polska flaga była dla niego sacrum. Orzeł na piersi był szczególnym znakiem, wielkim osobistym wyróżnieniem. Wiele razy miał wybór, ale nie skorzystał. Nie wyjechał z Polski, do końca pozostał wierny swojej ojczyźnie. Dlatego tak przykro, że zabrakło reakcji czynników oficjalnych PZM.

Maj jest piękny - szczególnie w Polsce. W pamięci kibiców nasz Chimek Maj takim pozostanie - na zawsze.

Stefan Smołka

Źródło artykułu: