W minionym tygodniu do dyskusji na temat Bartosza Zmarzlika i Piotra Pawlickiego włączył się Sławomir Kryjom. Przypomnijmy, że jeszcze parę lat temu obaj prezentowali podobny poziom. Byli mistrzami świata juniorów, najlepszymi zawodnikami młodego pokolenia. W tej chwili Zmarzlik jest seniorskim mistrzem świata, Pawlicki co najwyżej lokalnym matadorem w Lesznie.
"Jak czytam kolejne artykuły o rzekomym konflikcie Pawlickiego i Zmarzlika, to widzę analogie z Laudą i Huntem. Jeden i drugi był mistrzem świata. Kogo to obchodzi, jaką drogą dotarli do szczytu" - napisał Kryjom na Twitterze.
Czytaj także: Reprezentacja Polski szuka nowego kapitana
Porównanie bardzo odważne, ale przejdźmy do faktów. Niki Lauda trzykrotnie zostawał mistrzem świata F1. James Hunt tylko raz. Austriak, mimo fatalnego wypadku na Nurburgringu, wrócił do ścigania i do końca swoich dni pozostał aktywny w świecie F1. Był doradcą wielu ekip, ostatnio Mercedesa, którego wydobył z kryzysu na sam szczyt Formuły 1.
ZOBACZ WIDEO Żużel. Bartosz Zmarzlik o sukcesie, drodze do złota i marzeniach, które się spełniają
Za to Brytyjczyk rozmienił się na drobne. Przegrał z alkoholem i narkotykami. Karierę zakończył ledwie trzy lata po zdobyciu tytułu mistrzowskiego.
Gdy pewnego dnia Lauda spotkał w Londynie Hunta, trudno było mu go rozpoznać. Był zaniedbany, miał zniszczone i brudne ubrania. - Nie miał pieniędzy, więc obiecałem mu, że dam mu 300 funtów, jeśli się ogarnie. Tak się stało. James wrócił w lepszej formie. Nie pił, zaczął o siebie dbać, komentował wyścigi - opowiadał Lauda w jednym z wywiadów.
Hunt zmienił się, ale zbyt późno. Zniszczenie organizmu wskutek picia i stosowania używek zrobiło swoje. Zmarł niespodziewanie w roku 1993. Miał ledwie 45 lat. Długo nie pocieszył się nowym życiem.
Historię Brytyjczyka warto przytoczyć, skoro ktoś decyduje się na porównywanie Pawlickiego do Hunta. Chyba że ktoś ograniczył się do obejrzenia filmu "Wyścig" w reżyserii Rona Howarda i ma wybiórczą wiedzę na temat kierowcy z Wielkiej Brytanii. To nie jest tak, że Hunt został mistrzem świata, pijąc alkohol i uprawiając przypadkowy seks na zapleczach garażu, a potem żył długo i szczęśliwie.
O ile zgodzę się z tym, że Zmarzlik może być nazywany Laudą, bo cechuje ich metodyczna praca, profesjonalizm, 100 proc. oddanie się karierze, o tyle nie pasuje mi zestawianie Pawlickiego z Huntem. Przede wszystkim, leszczynianin nie został mistrzem świata seniorów. I na ten moment nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić. Być może właśnie przez to, że brakuje mu cech jakie ma Zmarzlik.
Fajnie, że Pawlicki był mistrzem świata juniorów, ale zostawali nimi też Dawid Kujawa, Robert Miśkowiak czy Karol Ząbik. I żaden z nich wielkiej kariery wśród seniorów później nie zrobił. Z różnych względów.
Jeśli chcemy zestawiać Pawlickiego z kierowcami, to powinniśmy go równać do kogoś, kto co najwyżej zdobył tytuł mistrzowski w Formule 2 czy Formule 3, bo mniej więcej tyle znaczy tytuł IMŚJ po przejściu do grona seniorów.
Pawlicki swoją szansę w dorosłym żużlu miał. W cyklu SGP wytrzymał aż dwa sezony - w roku 2016 był szósty, w 2017 - jedenasty. To trochę za mało, by tytułować go Jamesem Huntem. Dziś leszczynianin jest bardziej takim Lancem Strollem, czytaj kierowcą F1 z przypadku.
Rozumiem, że w Lesznie mają słabość do swojego idola, ale właśnie takie głaskanie i ciągłe klepanie po plecach sprawiło, że wielu zawodników rozmieniło się na drobne. Przeżyłem to w rodzinnym Rybniku, gdzie długo bożyszczem tłumów był Rafał Szombierski, któremu wybaczano wszelkie przewinienia. Rybniczanin zdobył brązowy medal IMŚJ w roku 2003, zachwycał jako junior, a później częściej brylował w barach niż na żużlowych torach.
Czytaj także: Skreślenie buntowników szansą dla innych tylko w teorii
Pawlicki w wieku 16 lat zachwycał żużlową Polskę. Ostatnio coraz częściej robi to tylko na terenie Leszna. Szkoda. Nic nie zostało jednak stracone. Ciągle nie jest za późno, by leszczynian wrócił na światowe salony, by walczył ze Zmarzlikiem w SGP. Tyle że nie możemy tłumaczyć jego wybryków i niektórych zachowań charakterem. Bo w ten sposób daleko nie zajedziemy.