Wróci, nie wróci? To pytanie kibice żużla zadawali sobie od miesięcy w kontekście Grega Hancocka. Bo z jednej strony 49 lat na karku, a z drugiej - gen długowieczności i ciągłe treningi w Stanach Zjednoczonych. Wydawało się, że jeśli tylko małżonka Amerykanina będzie zdrowa, to ten kolejny raz spakuje się do Europy i pościga się z rywalami. W końcu tak bardzo to kocha. W ostatnich tygodniach w mediach społecznościowych zapewniał o tym wielokrotnie.
Stało się inaczej. W piątkowy wieczór dowiedzieliśmy się, że Hancock zjeżdża ze sceny. Krótki komunikat prasowy, kilka słów podziękowania, to wszystko. Czterokrotny mistrz świata najpewniej nie przewidywał, że w taki sposób przyjdzie mu kończyć karierę.
W tej chwili większość z nas nawet nie pamięta, kiedy ostatni raz Hancock ścigał się na poważnie z rywalami. O ironio, był to finał Speedway Diamond Cup w Rzeszowie, czyli cyklu wymyślonego przez Ireneusza Nawrockiego. Jeden z lepszych żużlowców w historii swój ostatni występ zanotował w najmniej poważnych zawodach świata, bo przecież Diamentowa Liga Nawrockiego była niczym szklane domy w "Przedwiośniu" Żeromskiego. Kuriozum.
ZOBACZ WIDEO Żużel. #MagazynBezHamulców. Prezes Włókniarza w ogniu pytań o Drabika, Cieślaka i Doyle’a
Koniec kariery Hancocka to też koniec pewnej ery w Speedway Grand Prix. Bo był ostatnim z grona zawodników, którzy pamiętali początki tego cyklu w połowie lat 90. Na żużlu od dawna nie oglądamy już Tony'ego Rickardssona, Jasona Crumpa czy też Tomasza Golloba. Wielkich mistrzów połączyło to, w jaki sposób przyszło im żegnać się ze startami.
Rickardsson nawet nie dokończył sezonu 2006. Zaczął się tłumaczyć bólami głowy, gdzieś zatracił pewność siebie i wolał nawet nie ryzykować. Crump wprawdzie w połowie 2012 roku zapowiedział, że kończy z cyklem Grand Prix, ale brał dalej pod uwagę starty w meczach ligowych. Dopiero, gdy nie nadeszła żadna lukratywna z Polski, postanowił odpuścić rywalizację w sezonie 2013.
I ten najgorszy przypadek, bo zakończony upiorną kontuzją, ogromnym bólem i wózkiem inwalidzkim. Golloba w roku 2017 dawno już nie było w Grand Prix, ale potrafił nadal czarować grudziądzką publiczność w PGE Ekstralidze. Z sezonem 2017 wiązał spore nadzieje i wszystko zmieniło się 23 kwietnia, gdy wskutek upadku podczas jazdy na motocrossie złamał kręgosłup.
Gdyby nie choroba nowotworowa żony, Hancock być może nadal startowałby na żużlu. Przecież nawet w ubiegłym sezonie, po upadku rzeszowskiej Stali, znalazłby się jakiś zdesperowany klub, który zapłaciłby Amerykaninowi tyle, ile trzeba by było. Tak jak PGG ROW Rybnik, który miał nóż na gardle przed sezonem 2020. Kilkukrotnie pisałem, by lepiej, aby "Rekiny" szykowały się do rozgrywek z myślą, że Hancocka nie będzie w ich szeregach i życie przyznało mi rację.
Hancock za swoje zasługi dla żużla zasłużył na pożegnanie z pompą, być może jakiś specjalny turniej. Problem jest tylko jeden. W Polsce trudno wskazać klub, który miałby go zorganizować. 49-latek przez całą swoją karierę zmieniał drużyny jak rękawiczki, niejednokrotnie żegnając się z działaczami w nie najlepszych relacjach. Niby bardzo długo był związany z Wrocławiem, ale na Dolnym Śląsku nie zapomnieli mu, jak wystawił drużynę do wiatru podczas walki o złoto DMP w roku 2004.
Czytaj także:
Wielka Brytania pożegnała Danny'ego Ayresa
Krzysztof Mrozek skomentował decyzję Grega Hancocka