Amerykanin jazdę w Polsce rozpoczął na początku lat 90. w barwach Unii Leszno. Później przez wiele sezonów reprezentował Atlas Wrocław, po drodze zaliczając jeszcze dwa sezony w Starcie Gniezno. Z klubem ze stolicy Dolnego Śląska był długo utożsamiany, był też liderem tamtejszej drużyny, ale z klubu odchodził w atmosferze skandalu. Greg Hancock nie stawił się bowiem na finale ligi z tarnowską Unią. Okoliczności absencji do dziś nie są oficjalnie jasne. Pisaliśmy o tym w 2017 roku.
Po siedmiu latach w Atlasie Wrocław, w 2005 roku Hancock przeniósł się do Wybrzeża Gdańsk i od razu nadepnął na minę. Klub, w głównej mierze finansowany przez Lotos, popadł w tarapaty i po sezonie się rozleciał. Amerykanin pojechał raptem w 9 meczach i nawet nie wykręcił średniej na poziomie 2 punktów na bieg, co nigdy wcześniej, ani nigdy później mu się nie zdarzyło. Złośliwi powiedzą, że dopadła go karma za Atlas, ale przecież nikt nikogo za rękę nie złapał.
Krach przerwał udaną współpracę
Hancock miał już wtedy 35 lat i można było słyszeć głosy, że pomału się kończy. Z otwartymi ramionami powitał go jednak Marian Maślanka, ówczesny prezes Włókniarza Częstochowa. W Hancocku widział on zastępcę Rune Holty i to był strzał w dziesiątkę. To w barwach Lwów Greg rozpoczął swoją drugą młodość. Już w 2006 roku razem z Ryanem Sullivanem poprowadził Lwy do wicemistrzostwa kraju, został też wicemistrzem świata. W Częstochowie czuł się jak ryba w wodzie, został kapitanem drużyny, miał doskonały kontakt z władzami klubu. Do czasu, aż pojawiły się problemy z pieniędzmi.
ZOBACZ WIDEO Żużel. #MagazynBezHamulców. Prezes Włókniarza w ogniu pytań o Drabika, Cieślaka i Doyle’a
Giełdowy kryzys z 2008 roku drastycznie odbił się na Włókniarzu, w którego pieniądze pompował Złomrex. Tuż przed fazą play-off stało się jasne, że albo biało-zieloni zdobędą mistrzostwo Polski, albo pojawią się problemy. Na nieszczęście sympatyków Lwów, ziścił się ten drugi scenariusz. Na kilka dni przed inauguracją rozgrywek w 2009 roku wybuchła bomba. Oto Włókniarz nakłania swoje największe gwiazdy - Nickiego Pedersena, Grega Hancocka i Lee Richardsona - do renegocjacji umów. Tylko ten ostatni dogadał się z klubem na czas i wystąpił w pierwszym meczu w Zielonej Górze.
Hancock negocjował długo. Miał zapewnienie, że po sezonie nie będzie problemów, aby znalazł nowy klub, co zresztą miało miejsce. Amerykanin z Włókniarzem pożegnał się brązowym medalem DMP i wyruszył do Zielonej Góry, gdzie spędził dwa lata. Potem był Tarnów, a następnie Bydgoszcz i... kolejne problemy z pieniędzmi. Do Polonii trafił z przymusu, bo w życie wszedł przepis o KSM. W wówczas bogatym Tarnowie z kogoś należało zrezygnować.
"Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki"
Sprawa Amerykanina z Polonią Bydgoszcz zakończyła się w sądzie. Hancock domagał się 350 tysięcy złotych, ale, jak w sierpniu 2018 roku donosił "Express Bydgoski", przegrał. Wrócił do Tarnowa, a potem wybrał Stal Rzeszów. I choć drużyna Żurawi w 2015 roku spisywała się całkiem nieźle, to problemy finansowe sprawiły, że klub zdegradowano do I ligi. Nie był to jednak koniec przygody Hancocka z Podkarpaciem (w międzyczasie był jeszcze Get Well Toruń, gdzie problemów finansowych nie było). Wrócił tam w 2018 roku namówiony przez Ireneusza Nawrockiego.
Biznesmen miał mu obiecać, że spłaci należności po poprzednikach. Między innymi to miało skusić Grega Hancocka do związania się z drugoligową Stalą na trzy lata. Plany były przecież potężne. Najpierw rozbicie w pył najniższej klasy rozgrywkowej i tym samym rozpoczęcie wspinaczki po szczeblach aż do największych sukcesów w PGE Ekstralidze. Amerykanin miał być twarzą odradzającej się Stali. Skończyło się na pięknych opowieściach i zadłużeniach.
Rzeszowski klub okazał się być ostatnim, dla którego ścigał się Greg Hancock. 14 lutego ogłosił on zakończenie kariery.