W sobotę 25 lipca br. pierwszy - dla tego obiektu historyczny - finał IMP zorganizowany zostanie na Motoarenie - najpiękniejszym stricte żużlowym stadionie świata.
Nikt miastu Kopernika, Apatora i piernika łaski nie zrobił, powierzając organizację prestiżowej imprezy. Przy okazji, dziękować Bogu?, nie zarzucono wieloletniej sprawdzonej ze wszech miar tradycji, w myśl której mistrz drużynowy kraju organizuje najbliższe mistrzostwa indywidualne. Nikt przy tym nie wątpi, Toruniowi się to należy za mistrzowski tytuł w Ekstralidze, a także za serce mieszkańców dla żużla, za trud szkoleniowy, za determinację w stawianiu na nogi pokręconych i wywróconych obyczajów, zwyczajów i zasad. Gdyby toruńskie metody prowadzenia klubu, sponsoringu i tak zwanej polityki personalnej wszczepić w organizację innych ośrodków żużlowych, to polski speedway niepomiernie zyskałby jako całość. Wzrosłaby konkurencja bez konieczności sięgania po kolejne sprane i spaprane garnitury obcokrajowców.
Zaszczytne imię stadionu Motoareny - wybitnego żużlowca śp. Mariana Rose - każe spojrzeć w przeszłość i przypomnieć, przynajmniej w wielkim skrócie, czasy oraz sylwetki ludzi kształtujących żużlową rzeczywistość w Toruniu w latach jej chwały, poprzedzających tegoroczny sobotni szczyt z udziałem najlepszych Polaków uprawiających ten czarny sport - speedway.
Pierwszym z torunian, który zawojował żużlowy świat był po wojnie niezapomniany Zbigniew Raniszewski. Co prawda szybko przeniósł się do Bydgoszczy, gdzie w tamtym czasie mógł szerzej rozwinąć skrzydła, ale aż do tragicznej śmierci na wiedeńskim torze w 1956 roku, pozostał dumą Torunia. To miasto kilkudziesięciotysięcznym korowodem żegnało swego idola. Raniszewski tytułu IMP nie zdobył, ale w latach 1951-55 dwa razy stawał na podium.
Po wielkim żużlowcu "ochrzczonym" ksywką "Ranicha" przyszedł czas Mariana Rose - toruńskiego bohatera lat sześćdziesiątych minionego wieku. Klub błąkał się w drugoligowej otchłani, a tymczasem jego lider z powodzeniem podbijał - dosłownie - świat. W 1966 roku we Wrocławiu, wraz z kolegami z polskiej reprezentacji, Woryną, Wyglendą i Pogorzelskim, został drużynowym mistrzem świata. Kpił sobie z wielkich nazwisk Fundina, Briggsa i Maugera - wygrywając z nimi w wielkim stylu. To był życiowy rok Rosego. Biało-czerwona Róża z Torunia. W finałach IMP meldował się niezawodnie, po ciężkich ale wygranych z czołówką ekstraklasy eliminacjach, od roku 1964. We wspomnianym 1966 roku stanął w Rybniku na drugim stopniu podium (tuż za wicemistrzem świata Antonim Woryną), a do zwycięstwa zabrakło mu chyba tylko większej wiary w sukces. Jeśli zaś czegoś jeszcze oprócz tego, to pewnie większego obycia na co dzień z najlepszymi. Tragiczny wypadek na meczu ligowym w Rzeszowie, w kwietniu 1970 roku, zakończył ten żywot sportowca o sercu lwa. Znów w Toruniu zapanowała żałoba po stracie kolejnego idola. Żużlowego Anioła.
W latach siedemdziesiątych do czołówki polskich żużlowców próbowali nieśmiało i w pojedynkę dochodzić z Torunia Bogdan Szuluk, piąty w Bydgoszczy w 1972 roku i Jan Ząbik w Gorzowie i Lesznie (1976 i 1981), Aż wreszcie nadeszła złota era Aniołów z Torunia w latach 1986 i 1990 – drużynowych mistrzów ekstraklasy. Liderem był wówczas Wojciech Żabiałowicz, co zresztą udokumentował medalami IMP, z których złoty zawisł na szyi "Żaby" w roku 1987. To był pierwszy z wielkich finałów IMP na stadionie Apatora, rozłożony eksperymentalnie na dwa dni ścigania, co było zresztą zmałpowane z ówczesnego finału IMŚ w Amsterdamie. Żabiałowicz wyprzedził parę liderów Unii Leszno: Zenona Kasprzaka - obrońcę tytułu i Romana Jankowskiego, którzy bardzo nie lubili i rzadko przegrywali na krajowym podwórku. Kasprzak senior był jedynym, który połknął wtedy Żabę, w drugim dniu zawodów, przez co cały był srebrny.
Wojciech Żabiałowicz - mistrz Polski 1987
Ponieważ Apator w wielkim stylu wygrał ligę sezonu 1990, więc tym samym Toruń znów wywalczył prawo organizowania finału roku 1991. To nie były jednak zawody marzeń, źle przygotowany był tor, zdarzały się upadki, defekty, wykluczenia, wrzenie na trybunach po każdym wyścigu z udziałem Tomasza Golloba. Tym razem Wojciech Żabiałowicz już nie wystartował, bo kończył właśnie swoją spełnioną karierę wieloletniego lidera klubu, a w Toruniu do głosu doszła nowa młoda fala utalentowanych żużlowców z Mirosławem Kowalikiem, Jackiem Krzyżaniakiem, Robertem Sawiną i Tomaszem Świątkiewiczem. Wtajemniczeni wiedzą, że było ich znacznie więcej. Toruński finał AD 1991 wygrał w stylu wielkich mistrzów, niezwyciężony tego dnia Sławomir Drabik z częstochowskiego Włókniarza, ale serdeczną uwagę obiektywnych obserwatorów zwracała zwłaszcza trójka młodych zawodników, kończących turniej finałowy na miejscach od czwartego do szóstego, z dorobkiem 9 punktów na koncie, przy czym każdy z nich zaliczył jedno wykluczenie w zawodach, co odebrało bez wątpienia każdemu szanse na medal. Chodzi mianowicie o Jacka Rempałę z Tarnowa, Mirosława Kowalika z gościnnego klubu gospodarzy i wschodzącą błyskawicznie gwiazdę Tomasza Golloba, który skończył ledwie 20 lat, a już dwa lata wcześniej w Lesznie stanął na podium obok Załuskiego i Krzystyniaka. Tym razem był czwarty. Od następnego roku bydgoszczanin już niemal na stałe osiadł na symbolicznym tronie IMP, gdzie przechodnia czapka Kadyrowa zdobiła mu głowę zamiast korony.
W dalszych latach dekady lat dziewięćdziesiątych Apator praktycznie nie schodził z medalowej strefy DMP, aż do roku 2001, kiedy to klub Aniołów na finiszu wyprzedził faworyzowany WTS Wrocław. Oznaczało to oczywiście zaszczyt organizowania finału najlepszych w Polsce w roku następnym 2002. W tych latach najwięcej w tej kwestii miała do powiedzenia Bydgoszcz, a tam faworyt był tylko jeden i na ogół nie zawodził. Z torunian po Kowaliku przyszedł czas na Roberta Sawinę (trzeci w Zielonej Górze - 1992), a potem na Jacka Krzyżaniaka, choć nie zapominajmy o absolutnie sensacyjnym 19-latku Tomaszu Świątkiewiczu, który w 1993 na bydgoskim torze uległ tylko Tomaszowi Gollobowi. Jacek Krzyżaniak w dalszych latach to był gigant jakich mało. We Wrocławiu w 1994 roku był drugi, ale już trzy lata później w Częstochowie nie miał sobie równych. Po dramatycznym barażu z miejscowym Drabikiem Jacek Krzyżaniak został w końcu, po Żabiałowiczu dziesięć lat wcześniej, drugim mistrzem Polski na żużlu, reprezentującym miasto Toruń. Zrewanżował się poniekąd Slammerowi za zdobycie twierdzy Toruń dokładnie w szóstą rocznicę tamtej bitwy. Próby osiągnięcia szczytu kadyrowej czapki podejmowali jeszcze z Torunia: Mirosław Kowalik, czwarty w 1997, ponownie Robert Sawina, drugi w 2001, ale już jako wrocławianin, oraz ostatnimi czasy Wiesław Jaguś - trzeci w Bydgoszczy w 1998 za Gollobami, czwarty na tym samym torze w roku 2003 i drugi w 2006. W tym filigranowym żużlowcu wciąż drzemie sportowy olbrzym z całkiem realną możliwością sięgnięcia po tytuł najlepszego w Polsce. Dla mnie to cichy faworyt sobotniej rozgrywki na Motoarenie. Pamiętajmy jednak, że finał IMP przynosi niemal każdorazowo jakąś niespodziankę, co czasem stanowi początek wielkiej kariery delikwenta, ale częściej jest krótkotrwałym błyskiem meteora.
W 2002 roku na anielskim stadionie Rosego finał zgromadził komplet publiczności. Bardzo liczono na miejscowych zuchów, wśród których Robert Sawina pojawił się znów w toruńskich barwach, lecz już, pomimo niespodziewanego zwycięstwa w półfinale gorzowskim, wyraźnie słabszy po latach tułaczki. Nieźle w finale spisał się siódmy w końcu Tomek Bajerski - kolejny z wielkich talentów toruńskiego kombinatu ząbikowego. To był kuriozalny finał z deszczem w roli głównej. Wygrał Tomasz Gollob przed Krzysztofem Cegielskim i dwójką (!) brązowych: Jacek Krzyżaniak (w barwach WTS Wrocław) i Piotr Świst. Nie rozegrano niestety ostatniej serii pojedynków, ani barażu o brąz - stąd dwaj żużlowcy na trzecim stopniu podium. Pogoda rozpasana zbyt śmiało pisała fałszywy scenariusz, zatem obiektywizm tego końcowego werdyktu mógłby stanąć pod dużym znakiem zapytania. Niestety speedway to jest taki sport, który w ogromnym stopniu zależny jest od kaprysów bezdusznej, a czasem nazbyt dusznej aury. Regulaminy przewidziały takie zdarzenia, więc nie ma o czym mówić. Po prostu, chwała tak stanowionemu prawu! Chwała zwycięzcom i pokonanym. Gloria victis!
Stefan Smołka