Żużel. Został mistrzem Polski, wyjechał, nie wrócił: Wypalałem się, chciałem uciec od tego sportu jak najdalej [WYWIAD]

Archiwum prywatne / Marzena Jaworek / Maciej Jaworek z motocyklem, na któym jeździł w Morawskim Zielona Góra.
Archiwum prywatne / Marzena Jaworek / Maciej Jaworek z motocyklem, na któym jeździł w Morawskim Zielona Góra.

- Coraz częściej po zawodach byłem rozgoryczony i zdeprymowany do tego stopnia, że chciałem uciec od sportu i tego kraju jak najdalej. Pomyślałem o Australii, ale zostałem w Niemczech. Niczego jednak nie żałuję - mówi Maciej Jaworek.

Dariusz Ostafiński, WP SportoweFakty: W lidze nie miał pan sobie równych, w 1986 roku został pan mistrzem Polski. Jednak jeszcze w tym samym roku opuścił pan kraj i nie wrócił na start sezonu 1987. Dlaczego?

Maciej Jaworek, były żużlowiec Falubazu Zielona Góra: Długo by opowiadać. W dużym skrócie powiedziałbym, że uprawianie sportu, a ja robiłem to z wielkim zapałem i zaangażowaniem, dawało mi też to wielką satysfakcję, miało skutki uboczne. Wewnętrznie się wypalałem.

Frustrowało pana to, że choć jest królem krajowego podwórka, to nie może pan iść wyżej? To były czasy, gdy polscy żużlowcy odstawali od zachodnich sprzętowo.

Czułem, że w Polsce zgarnąłem wszystko, co było do zgarnięcie, że więcej już nie osiągnę. A to, co działo się w konfrontacji z zagranicznymi, to była żenada. Co z tego, że w kraju rządziłem i dzieliłem. Mnie to nie wystarczało. Dzisiaj pewnie byłoby inaczej, bo nasi zawodnicy mają te same możliwości sprzętowe. Wtedy była przepaść. Wciąż było tak, że człowiek gonił. Już czuło się, że dotyka, że łapie rywala za nogi, ale ten uciekał. To nie była tylko sprawa sprzętu, ale i też mentalności. Oni się bawili, my nie do końca.

To znaczy?

Na zachodzie inaczej się żyło. Tam był zawsze większy luz. Nie było tego nacisku, co u nas. Bo w Polsce presja była taka, że musisz, że od wyniku zależy całe twoje przyszłe życie i szczęście. Wokół tego sportu było wielu decydentów, którzy swoje życiowe niepowodzenia próbowali zrekompensować wynikiem w sporcie. W Niemczech, gdzie później wyjechałem i po jakimś czasie wróciłem na tor, to wyglądało inaczej. Ludzie siedzieli sobie na krzesełkach, pili piwo, dla nich najważniejsze było, żeby dostać widowisko. W Polsce musiałeś pokonać rywala za wszelką cenę, choćby 46:44.

Pana to w jakiś sposób wykańczało.

Tak. Miałem też świadomość, że bez lepszego sprzętu nie da się pójść dalej. Widziałem też, że presja kibiców i klubu odbija się na mnie. Po jednych takie rzeczy spływają jak po kaczce, inni się wypalają. Ja należałem do tych drugich. Doszedłem do punktu, w którym nie chciałem mieć z tym nic do czynienia.

Miał pan depresję, jakieś inne problemy?

Nie. Udało mi się chyba odejść w dobrym momencie. I dobrze, bo wielu ludzi mierzących się z presją wpada w alkoholizm, a czasem nawet robi gorsze rzeczy. Ludzie pod wpływem presji spalają się, wykańczają, popełniają samobójstwa.

Pan wyjechał z kraju i nie wrócił, co uznano za zdradę kraju.

To był zwrot komunistycznej propagandy, użyty przez redaktora gazety, który nie zastanawiał się nad skutkami tego, co pisze. A to było przykre i nieprawdziwe stwierdzenie. Żyjąc w tamtej Polsce, miałem poczucie bycia własnością społeczeństwa bez możliwości decydowania o samym sobie. Wtedy to było tak, że człowiek był w jednym klubie i musiał w nim być do końca życia. Rzadko było inaczej. Za każde przejście groziła karencja.

Dlaczego Niemcy?

Przypadek. Wiele go było w moim życiu. Jednak ja się cieszę, że to były Niemcy, a nie Australia.

Bo?

Każdy miał sposób na ucieczkę od stresu. Dla niektórych to była wędka i ryby. Dla mnie nurkowanie. Kupiłem sobie porządny sprzęt, żeby realizować swoją życiową pasję, która pozwalała mi uciec od stresu dnia codziennego. Coraz częściej po zawodach byłem rozgoryczony i zdeprymowany do tego stopnia, że chciałem uciec od sportu i tego kraju jak najdalej. Pomyślałem o Australii, bo tam można było nurkować w ciekawych miejscach. Jak już jednak powiedziałem, przez przypadek zostałem w Niemczech.

Jak wyglądała ta pana ucieczka z Polski?

Normalnie. Wyjechałem i zostałem, jak to się wtedy mówiło nielegalnie. Miało być na chwilę, wyszło na zawsze.

Do Polski pan jednak wrócił, ale już tej niekomunistycznej. I do żużla pan wrócił?

Do żużla to jeszcze w Niemczech wróciłem. Polska federacja zawiesiła mnie i dwa lata nie mogłem w ogóle startować. Potem jednak jako wolny zawodnikiem. No i faktycznie wróciłem na prawie dwa lata do Falubazu. Wymyśliłem sobie, że to już będzie wyglądało inaczej. W Niemczech jeździłem amatorsko, bez stresu i obciążenia. Porozmawiałem z panem Zbigniewem Morawskim i ten zaproponował, że może bym zaczął. Bez zobowiązań. Zgodziłem się.

Długo pan jednak nie wytrzymał.

Nie żyłem z żużla, lecz z pracy zawodowej. Nie mogłem sobie pozwolić na kontuzję. A niestety jedną poważną złapałem. Chodziło o kręgosłup. Na trzy miesiące byłem wyłączony. Nie było mnie w firmie, która na początku, jak zaczynałem, liczyła dwie osoby, ale teraz już czterdzieści. Trzeba było zdecydować: sport czy praca.

Co to za firma?

Branża metalowa. Od klimatyzacji do filtrów. Lubię to zajęcie. Żużel to przeważnie tylko 5 biegów, czyli maksymalnie 7 minut wysiłku. Jest on jednak bardzo intensywny. To praca mięśni, mózgu, która niesamowicie wyczerpuje. Musiałem wyważyć, czy jeździć, czy normalnie pracować. To było coś jak rodzaj ultimatum. Uznałem, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Czuję się z tym wyborem dobrze. Dzisiaj wiem, co będę robił za miesiąc, dwa, czy pół roku. W żużlu takiej perspektywy brakowało.

Tak pana słucham i dochodzę do wniosku, że w innym kraju, w innych okolicznościach nie uciekłby pan od żużla.

Zdecydowanie tak. Otoczka, jaka była w Polsce, sprzętowe braki, to zniechęcało.

Nie żałuje pan?

Nie. Jazda, zawody, ten moment, kiedy zapychano mi motocykl dawały mi pełną satysfakcję, motywując do lepszych wyników. Natomiast sposób organizacji żużla kradły energię i dalszy zapał. Zawodnicy zwykle rezygnują z żużla na wcześniejszym etapie, ja to zrobiłem po zdobyciu kilku złotych medali, ale nie żałuję. Dobrze wybrałem. Choć może to los mnie pokierował. W życiu jest coś takiego jak zbieg okoliczności. Dzięki niemu zmieniłem życie, poznałem żonę, mam dwoje dzieci. Od dawna mamy wiele wspólnych pasji a największą jest podróżowanie po świecie. Cieszę się, że tak wyszło.

Żużel pan ogląda?

Tak, ale na chłodno, bez napięć i emocji.

W niedzielę debry Falubaz - Stal. Rozumiem jednak, że pan nie reaguje na hasło Stal jakoś specjalnie nerwowo.

Kiedyś mówiło się, że kto urodził się w Zielonej Górze, ten nienawiść do Stali wyssał z mlekiem matki. Jednak ja pochodzę spod Warszawy, więc kiedy przeprowadziłem się do Zielonej Góry, to dla mnie było to wszystko dziwne. To jest jednak, tak jak powiedziałem. Niektórzy życiowe frustracje przenoszą na sport, próbują odreagować, tworzą jakąś dziwną otoczkę wokół tego sportu. Mnie to się jednak nigdy w głowie nie mieściło, żeby krzywo patrzeć na ludzi z Gorzowa. Byliśmy i jesteśmy sąsiadami. Zapewniam, że między zawodnikami nigdy waśni nie było.

Kontakt z Falubazem pan ma?

Mechanik klubowy Andrzej Jarząbek pomógł mi ostatnio wyszykować motocykl żużlowy, który stoi u mnie i od 25 lat na niego patrzę. Tydzień temu go odpaliłem. Nie wiem dlaczego? Może z wiekiem staję się bardziej sentymentalny. Każdy, kto przychodził, pytał o ten motor. Nie miałem jakiejś wewnętrznej potrzeby, by go odpalać, ale stało się. Dzięki Andrzejowi. Jak silnik dwa, trzy lata stoi to olej zakleja wszystkie otwory, robi się sztywny. Dlatego wyjąłem go z ramy, a kolega zrobił  resztę, czyli praktycznie wszystko. Włożył w to wiele pracy. Bardzo mu za to dziękuję.

Czytaj także:
Zapamiętamy go z tego wywiadu. Zobaczył wszystkie memy, które stworzono na ten temat
Bez Hamulców 2.0: między literą prawa i duchem sportu

ZOBACZ WIDEO Trzeba przewietrzyć szatnię Stali. Zostać powinni tylko Zmarzlik z Thomsenem

Źródło artykułu: