Żużel. Po bandzie: Rywalizacja Zmarzlika z Pawlickim jest ostatnio książkowa [FELIETON]

- Nie oczekujmy, że nienasyceni wynikowo przeciwnicy będą przyjaciółmi, bo to obłuda. Dobrymi kumplami mogą zostać na stare lata, gdy emocje już opadną - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

Wojciech Koerber
Wojciech Koerber
Na zdjęciu od lewej: Piotr Pawlicki i Bartosz Zmarzlik WP SportoweFakty / Jakub Brzózka / Na zdjęciu od lewej: Piotr Pawlicki i Bartosz Zmarzlik
"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.

***

Media straszyły czteroletnią kwarantanną od żużla Maksyma Drabika. Wielu kliknęło z nadzieją, ale spokojnie - to był tylko haczyk, który miał nas do kliknięcia zachęcić. Owszem, Polska Agencja Antydopingowa zawnioskowała o cztery lata, bo to zwyczajowa procedura, że występuje się o karę maksymalną. By było z czego schodzić i by móc okazać miłosierdzie. Cztery lata to po prostu kara wręcz drakońska w obliczu przewinienia, którego zawodnik się dopuścił. Niewspółmiernie bolesna. Natomiast realnie groziły Drabikowi góra dwa lata, a teraz okoliczności przyrody stają się nieco bardziej sprzyjające. Z nowym rokiem WADA, kierowana przez Witolda Bańkę Międzynarodowa Agencja Antydopingowa, łagodzi kary za nieprzepisowe infuzje. Z czterech lat do dwóch.

Co to oznacza? Pozornie niewiele, bo zawodnik nadal straci cały najbliższy sezon. Choć można mieć nadzieję, że ostateczny werdykt zakręci się bliżej roku, a nie dwóch. Przypomnę, że licznik bije już od 30 października, a jedną z możliwych opcji zamykających sprawę jest zawarcie ugody pomiędzy stronami. Jak to rozumieć? Nic z tych rzeczy, że młody chłopak miałby nagle zostać kimś w rodzaju sygnalisty i przekazać "wampirom" z POLADY (budzą o 6 rano i proszę o krew) trochę zakulisowej wiedzy o kolegach ze środowiska. Po prostu - by zaprzestać dalszych odwołań i kroków prawnych, strony idą sobie na rękę. My od 24 miesięcy trochę odejmiemy, a ty z pokorą to przyjmiesz. Problem w tym, że po stronie obrońców zawodnika tej pokory, jak do tej pory, nieco brakowało. Jeszcze nikt nie próbował podważać działań POLADY tak bezpośrednio jak poplecznicy Drabika. W każdym razie na tzw. zachodzie zawieranie tego typu porozumień stało się praktyką dość powszechną. Dobrą praktyką. U nas jeszcze niekoniecznie.

ZOBACZ WIDEO Żużel. PGE Ekstraliga 2020: jak przygotować sprzęgło

Nie myślcie sobie jednak, że sprawę Drabika bagatelizuję, a przewinienie uznaję za "miękkie". Nie, to było konkretne złamanie procedur, a obalenie orzeczenia POLADY przez Trybunał Arbitrażowy przy PKOl-u kompletnie podważyłoby sens działalności tej niezwykle ważnej dla przejrzystości sportu instytucji. De facto zostałaby uznana za podmiot zbędny, trwoniący tylko rządowe pieniądze. Rządowe, czyli nasze. Byłby to precedens wprowadzający chaos w świat sportu i wolną amerykankę w zakresie farmakologii. Powodujący obrzucenie sportu gównem.

W ukochanej dziedzinie życia latami mieliśmy z taką właśnie gów**aną rywalizacją do czynienia. No ile medali zdobyła na igrzyskach w Seulu (1988) nieistniejąca już NRD? 102. Sto dwa! Ich druga strona pokryta była śmierdzącym nalotem, chemią i obłudą. Dziś ci olimpijczycy to w większości ludzkie atrapy. Mają problemy psychiczne, zżera ich rak, męczy marskość wątroby, a u mężczyzn stwierdzono problemy hormonalne - niektórym urosły piersi. Choć procesy zachodziły też odwrotne. Taka Heidi Krieger, mistrzyni Europy w pchnięciu kulą z 1986 roku, jest dziś Andreasem Kriegerem. Szacuje się, że liczba poszkodowanych w ten sposób sięgnęła 10 tysięcy osób. Niespełna dwustu, po wieloletnim procesie, przyznano jednorazowe odszkodowanie. 9 250 euro.

Ci Niemcy z niewielkiego, komunistycznego NRD zajęli w Seulu, uwaga, drugie miejsce w klasyfikacji medalowej igrzysk. Przed amerykańskim mocarstwem i tylko za Związkiem Radzieckim, w podobny sposób podrasowanym.

Gdy byłem korespondentem londyńskich igrzysk 2012 roku, za jedną z największych gwiazd imprezy uznałem kazachskiego sztangistę Ilję Iljina, zwycięzcę kategorii 94 kg. Był to taki kozak, który podchodził do sztangi i nie głaskał jej przez blisko minutę, ani też nie spuszczał powietrza po wielokroć, jakby wyczekując tego optymalnego ułamka sekundy na podjęcie próby. Po prostu przysiadał przy sztandze i nie zważając czy symetrycznie ją chwycił, wyrywał lub podrzucał. Rzecz jasna, najwięcej z całej stawki. Dziewiąte miejsce zajął wówczas Tomasz Zieliński, brat Adriana - skompromitowanego później mistrza olimpijskiego tamtejszych igrzysk. I wiecie, kim jest dziś Tomasz, zdemaskowany dopingowicz z Rio de Janeiro, na kartach historii? Brązowym medalistą olimpijskim z Londynu. Dziewiąty zawodnik konkursu po latach wdrapał się na pudło. Gdyby nie fakt, że sam brał udział w tym niecnym procederze, byłoby mi go bardzo żal. Bo jednak na pudle nie stał. Bo triumfalnie nie przejeżdżał kabrioletem przez rodzinną Mroczę. Bo burmistrz nie podjął go ani śniadaniem, ani kopertą. A wśród siedmiu wyciętych oszustów znalazł się m.in. Iljin, który po swoich triumfach zwykł odbierać telefon od prezydenta Kazachstanu. On oszukiwał, inni oszukiwali, wygrał lepszy...

A dziś podniecamy się, że trzeci w londyńskich igrzyskach Bartłomiej Bonk (kat. 105 kg) odbierze niebawem medal srebrny. Najpewniej latem w Tokio, bo ma do tego prawo. Więc raz jeszcze chce się przejechać na igrzyska. Dziś już mało kto pamięta, że Bonk również skrywa w swoim CV dwa dopingowe epizody. Recydywistą był już jako młody chłopak, dwudziestoletni, co zapewne obciąża też jego opiekunów. Nałożono wtedy nań trzyletnią banicję, z biegiem kary skróconą o połowę.

Sport ma być czysty, a przede wszystkim równy. By nie rujnował życia tych, którzy mają cele i romantyczne marzenia, a osiągnąć chcą je pracą i uczciwością.

Nie wiem, co zrobi Drabik, w jakich barwach wróci do sportu, w jakim stanie i czy w ogóle. Choć zapewne wróci, bo w żadnym innym kierunku się nie kształcił. Gdzie indziej mogą mu znów bić brawo i prosić o wspólne zdjęcie? A to z pewnością też uzależnia i można za tym zatęsknić.

Może zatem zlikwidujmy nikomu niepotrzebny egzamin na licencję, a wprowadźmy obowiązek ukończenia szkoły, choćby zawodowej. By sportowcy czuli się bezpiecznie i mieli dokąd pójść, gdy żużlowych zabawek zabraknie. Dyscypliny akademickiej tu nie stworzymy - jak koszykówka za oceanem czy wioślarstwo na wyspach - ale można spróbować wychowywać młodych ludzi kompleksowo.

A egzamin na licencję? To fikcja. Jeśli trener uzna, że jesteś gotowy, to wręczy plastron z numerem, a w programie znajdziesz kolory kasków i pola startowe. Z zaliczonym egzaminem czy bez - frycowe i tak będzie trzeba zapłacić.

A więc w sporcie chodzi też o uczciwość i szacunek dla rywala. O rywalizację na całego, lecz z szacunkiem. Nie oczekujmy, że nienasyceni wynikowo przeciwnicy będą przyjaciółmi, bo to obłuda. Dobrymi kumplami mogą zostać na stare lata, gdy emocje już opadną. Jak w relacji Gollob - Protasiewicz, na którą miło się teraz patrzy i jeszcze przyjemniej jej słucha. Zmarzlik i Pawlicki też z przyjemnością usiądą kiedyś przy jednym stole. Zresztą, media próbowały podsycać tę walkę na różne sposoby, wyolbrzymiając rzeczy małe, a ona jest ostatnio książkowa - cholernie twarda do samej mety i niezwykle przyjacielska tuż za kreską, w zasadzie bezpretensjonalna. To wymiana uwag i spostrzeżeń, ale nie bluzgów. Z miejscem na miłe gesty i koleżeńskie klepnięcie.

Złoto zawsze jest jedno, a chętnych wielu. Tak jak wielu jest chętnych na tę samą pozycję w zespole piłkarskim. Stąd też przyjaźnić mogą się bramkarz z pomocnikiem lub napastnik z obrońcą. Ale napastnik z napastnikiem już niekoniecznie. Bo gra idzie tu o bramkowe statystyki, pozycję w drużynie, uwielbienie kibiców i przywództwo w stadzie. A wszystko to przekłada się na... Oczywiście, na pieniądze.

Przyjaciół z toru nie miał ani Nielsen, ani Rickardsson, ani też Gollob. A teraz nie ma Zmarzlik. Nie oczekujmy, że ktoś coś komuś podaruje. A nawet jeśli, to należy to potępić. Jak Hancocka za Melbourne, gdzie wyrzekł się raz sportowej postawy, próbując zrobić z nas idiotów i puszczając przed siebie teamowego kolegę Holdera. A później jeszcze strzelając focha i wycofując z zawodów. Na oczach setek tysięcy kibiców.

Pamiętam, że w 2019 ludzie próbowali złorzeczyć na Przedpełskiego, bo w finałowym wyścigu SEC-u na Stadionie Śląskim nie przepuścił Woryny. I ten, koniec końców, skończył bez medalu, bo w biegu dodatkowym z Madsenem zdefektował. Taki też bywa sport - by jednych zabrał do nieba, innych musi poniżyć i sponiewierać. Plus tylko taki, że jutro też jest dzień. Przy czym Woryna na to jutro musiał czekać aż pół roku. Na nowy sezon.

Wracając jednak do sedna. Przedpełski miał wówczas zauważyć, że "Kacpra średnio obchodzi moja punktacja, a jego punktacja mało obchodzi mnie". I nic bardziej prawdziwego nie mógł ludzkości przekazać. Zresztą, gdyby wtedy przepuścił rodaka, postąpiłby nie fair wobec Madsena. Choć wielu z Was powie, że to nie nasz problem.
No więc Przedpełski może sobie puszczać Worynę co najwyżej w kolejce po piwo na zimowym zgrupowaniu kadry. Lecz nigdy w kolejce po laurowy wieniec.

Wojciech Koerber

Zobacz także:
Kościuch: Żużlowi trzeba się poświęcić, albo nie robić tego wcale. Strach? Każdy powinien go mieć
Kiedyś wygrywał z Hampelem. Teraz naprawia samoloty

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×