Żużel. Pamiętny heroizm Todda Wiltshire'a. Przed 22 laty wrócił w wielkim stylu na światowe salony

Getty Images / David Davies - PA Images / Na zdjęciu: Todd Wiltshire przed Leigh Adamsem
Getty Images / David Davies - PA Images / Na zdjęciu: Todd Wiltshire przed Leigh Adamsem

Kariera Todda Wiltshire'a toczyła się dwuetapowo. Obiecujący junior, emigracja do Europy, znakomite występy w finale IMŚ i MŚP w 1990 roku, w końcu ciężka kontuzja. Wrócił... po pięciu latach. Z powrotem na salony zaprowadził go sportowy heroizm.

Urodzony w roku 1968 na przedmieściach Sydney, choć wychowujący się w oddalonym niewiele ponad sto kilometrów Newcastle. Od najmłodszych lat wykazujący talent do dwóch kółek. Zaczął mając 11 lat, a gdy był już pełnoletni, w drugiej połowie lat 80., było wiadomo, że australijski speedway będzie mógł liczyć na kolejnego młokosa. Nie tylko rok starsi Craig Boyce czy Troy Butler. Blondwłosy Todd Wiltshire, bo o nim tutaj mowa, też chciał uszczknąć coś dla siebie.

Szybkie postępy i sensacja na Odsal Stadium

To też mu się udało, a przecież zaczynał jako mechanik. Uczył się rzemiosła, brudząc ręce smarami, wkręcając śrubki, czyszcząc sprzęt. Wiedział, że taka droga wiedzie do sukcesu. Jako 19-latek zdecydował wybrać się w daleką podróż na Stary Kontynent. Konkretnie do Wimbledonu, gdzie promotorzy miejscowych Dons dali mu szansę debiutu na zapleczu najlepszej wtedy ligi świata. Po dwóch sezonach Wlitshire był już w elicie w Reading, gdzie zaczął dzielić park maszyn z takimi tuzami jak: Jeremy Doncaster i Per Jonsson.

Od razu w roku debiutu w Racers wygrał z kolegami mistrzostwo kraju, a sam był drugim w zespole i szóstym jeźdźcem ligi pod względem średniej. Nauka jazdy na Wyspach i regularne stawanie w szranki z najlepszymi na świecie pozwoliło Australijczykowi odpowiednio przygotować się do walki na arenie międzynarodowej. Po udanych kwalifikacjach krajowych, Wspólnoty Narodów, a następnie z ostatniego premiowanego awansem miejsca z finału zamorskiego, zameldował się w najważniejszej imprezie roku 1990.

ZOBACZ WIDEO Anders Thomsen gościem "Żużlowej Rozmowy". Obejrzyj cały odcinek!

Na Odsal Stadium w Bradford waleczny Kangur zajął znakomite trzecie miejsce. Wygrał Jonsson, na drugiej lokacie uplasował się Shawn Moran, lecz jemu wkrótce odebrano srebrny krążek po wykryciu narkotyków. Wiltshire, zdobywając brąz, stał się pierwszym od siedmiu lat reprezentantem Australii na podium IMŚ i jednocześnie pierwszym od tylu lat medalistą spoza dominujących w poprzednim dziesięcioleciu: Danii, USA i Wielkiej Brytanii.

Dramat w Adelajdzie

Sukces 21-latka nie był jednak typowym dziełem przypadku. Wynik w Anglii to jedno. Pięć tygodni przed zawodami w Bradford w parze z Leigh Adamsem zgarnął tytuł wicemistrzowski w Mistrzostwach Świata Par. W Landshut o zaledwie 2 punkty lepsi okazali się Duńczycy. Wiltshire zdobył dla Australii 25 z 41 "oczek". Kariera wystrzeliła więc górę, choć do głosu powoli zaczęli dochodzić rodacy. Nie tylko Adams czy wspomniany Boyce, ale też np. Jason Lyons.

W turnieju Indywidualnych Mistrzostw Australii na początku 1992 roku to właśnie w wyniku walki na dystansie z Lyonsem przydarzył się koszmarny wypadek. Na 280-metrowym owalu w North Arm Speedway w Adelajdzie Wiltshire na jednym z wiraży upadł, uderzył w ogrodzenie okalające tor i doznał poważnych urazów kręgosłupa, miednicy oraz biodra.

Choć od czasu sukcesu w Bradford osiągi Wiltshire'a spadły, był już wtedy zawodnikiem, którego nikt nie miał prawa lekceważyć. Kariera stała przed nim otworem, mógł dokonać innych wielkich rzeczy. Karambol w Adelajdzie przerwał wszystko. Powrót do zdrowia trwał długimi miesiącami. Uciekł przed wózkiem inwalidzkim, choć od nowa uczył się chodzić. Wskutek tego wszystkiego postanowił powiedzieć "pas".

Todd Wiltshire (w kasku niebieskim) w meczu w lidze polskiej w 2000 roku
Todd Wiltshire (w kasku niebieskim) w meczu w lidze polskiej w 2000 roku

Powrót i wymarzony rok 1999 

Po upadku chciał być blisko speedwaya. Bawił się w komentatorkę, śledził dyscyplinę, był z nią na bieżąco. Mało kto mógł się spodziewać, że Australijczyk zdoła jeszcze kiedykolwiek wrócić na tor. Tymczasem pokazał, że nie ma rzeczy niemożliwych. W 1997 roku podjął trudną decyzję o ponownym wyjeździe do Europy. Zaryzykował, chciał spróbować. Sprzedał dom oraz auto i wybrał się do Niemiec. Rodzina dojechała do niego z czasem.

W Wielkiej Brytanii nie dano mu licencji, bo miał być za słaby i według tamtejszych decydentów nie rokować. Pomoc otrzymał właśnie w Niemczech, gdzie wydatnie pomógł mu dawny znajomy Stefan Hoffmiester, późniejszy mechanik. Stopniowo wracał do żużla, jeździł coraz lepiej, był blisko bardzo dobrego kolegi - Marvyna Coxa. Pomagał mu, samemu też czerpiąc wiele od tego przecież uznanego zawodnika. W 1997 uruchomiono kontakty Coxa w Gdańsku i Wiltshire dołączył do Wybrzeża. Później był epizod w Częstochowie, w której znany był już z roku 1991, kiedy był jednym z pierwszych obcokrajowców w polskiej lidze w ogóle.

Nastał w końcu rok 1999. Zaczął go od zdobycia złota w IM Australii, tj. 13 lutego, a więc dokładnie 22 lata temu. W Polsce wystąpił w ośmiu meczach drużyny z Rybnika. Na Wyspach świetnie spisywał się w Oksfordzie. Wrócił do kadry narodowej, która była oparta na wschodzących gwiazdach: Adamsie, Jasonie Crumpie i Ryanie Sullivanie. Zdobył z nimi tytuł w Drużynowych Mistrzostwach Świata w Pardubicach. Wreszcie osiągnął fenomenalny wynik w eliminacjach do Grand Prix. W Poole wygrał finał interkontynentalny i wywalczył awans do cyklu.

Przeszłość zostawił za sobą, a Polonia sportowo trafiła w dziesiątkę

W elicie Wiltshire jeździł nieprzerwanie w latach 2000-2003. Początek miał znakomity, bo w roku milenijnym po dwóch rundach był nawet wiceliderem klasyfikacji. W dwóch pierwszych sezonach kończył zmagania na 8. miejscu. Później tak dobrze już nie było (15. i 19. - red.), ale momentami stać było go na naprawdę udane występy wśród najlepszych lewoskrętnych. Z reprezentacją dołożył dwa triumfy w Drużynowym Pucharze Świata (2001-2002).

Z powodzeniem jeździł w Ekstralidze w naszym kraju. W 2000 roku zgłosiła się po niego aspirująca do najwyższych miejsc Polonia Bydgoszcz. - Można powiedzieć, że wzięliśmy go trochę w ciemno. Ja go kontraktowałem, wyciągnąłem jakby. Podziękowaliśmy Joe Screenowi i wzięliśmy jego. Sprawdzał się w Anglii i to spowodowało, że chcieliśmy spróbować. Od razu w meczu w Gorzowie zrobił bardzo dobry wynik, no i tak to się zaczęło. Sprawdził się - wspomina w rozmowie WP SportoweFakty Leszek Tillinger, były menadżer i dyrektor bydgoskiego klubu.

Wiltshire w mieście nad Brdą startował w sumie przez cztery sezony. Wywalczył tam dwa złote i dwa brązowe krążki. W pierwszym od razu odegrał wielką rolę w zdobyciu przez Gryfy złotego medalu. Wkład w drugi, po dwóch latach, miał mniejszy, ale nie ustawał w osiąganiu dobrych wyników na polskich owalach. Zarabiał dobre pieniądze.

Osiągnął więc cel po dramacie, jaki spotkał go lata wcześniej. Przeszłość zostawił za sobą. Nie wracał do niej. - Nie był wylewny. Trudno było z nim nawet zacząć o tym rozmawiać. Uraz siedział mu głowie, ale czasami człowiek po prostu pomyślał, że lepiej, żeby do tego nie wracać. Chłopak mocno dążył do wszystkiego po tych nieszczęśliwych upadkach - ucina Tillinger.

Perturbacje, zejście ze sceny i jeszcze jeden powrót

Nie zawsze współpraca z Australijczykiem układała się jednak pomyślnie. Złą aurę zbyt często zaczął wprowadzać wspomniany Hoffmiester, któremu zawodnik ulegał, przez co jego relacje z Polonią ulegały stopniowemu ochłodzeniu. - Nie było z nim problemu żadnego jako zawodnikiem, ale miał takiego mechanika z Niemiec, który go prowadził, jak prowadził. Były z tym mechanikiem nieprzyjemne sytuacje. Stawiał warunki, podpuszczał Wiltshire'a w kwestii pieniędzy. Żądał ich jeszcze przed meczem - mówi nasz rozmówca.

Koniec końców z Bydgoszczy nie odchodził w zgodzie. - Była raz sytuacja po Grand Prix, gdzie miał wypadek. Mechanik przyszedł i chciał większe pieniądze. Mówił, że Wiltshire wystartuje w meczu dzień później, jeśli dostanie ich więcej, ponieważ jest poobijany i to miała być taka rekompensata. Inny był Marvyn Cox, z którym nie było problemu. Fajnie się zachowywał, on był jego menadżerem - relacjonuje nasz rozmówca, dodając, że z początku dobrze dogadywał się z zespołem, w tym m.in. Tomaszem Gollobem. - Była nić do porozumienia, do momentu tej sytuacji z pieniędzmi. Zawiódł wtedy chłopaków - mówi Leszek Tillinger.

Po sezonie 2003, w którym miał kontuzję nogi, obniżył loty i wypadł z cyklu GP, postanowił zejść ze sceny. Zdążył jeszcze być trzecim w IM Australii w 2004, gdzie uległ Sullivanowi i Adamsowi. Jazdę w krajowym czempionacie kończył w sumie z sześcioma medalami, po dwóch każdego koloru. Po wspomnianym roku 1999 wygrać udało mu się jeszcze bowiem w 2001. Do żużla wrócił na chwilę w sezonie 2006, gdy ścigał się w zespole z Oksfordu i wziął udział w DPŚ.

To, co najważniejsze to jednak odejście w zdrowiu i spełnieniu po tym, jak jego wielki hart ducha zaprowadził go z powrotem na sportowe szczyty. Bo też Todd Wiltshire leżąc w szpitalu po wypadku w Adelajdzie, przechodząc długą rehabilitację, a potem wiodąc życie pozasportowe, nie mógł pewnie sądzić, że kiedyś wróci do "biznesu" i to jeszcze z tak znakomitym skutkiem.

CZYTAJ WIĘCEJ:
Przed Maksymem Drabikiem było kilku banitów. W tym gronie sami znani zawodnicy
Liczby Apatora Toruń. Przed Adrianem Miedzińskim już 20. sezon ligowy

Komentarze (1)
avatar
gks ole
13.02.2021
Zgłoś do moderacji
2
0
Odpowiedz
Gdańsk pozdrawia Todda