"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.
***
Spośród pięciu najbliższych rund Grand Prix 2021 aż trzy odbędą się na domowych torach Janowskiego - dwie we Wrocławiu i trzecia w Malilli. Zdaje się, że to jedyny uczestnik tegorocznego cyklu, któremu trafiły się trzy takie występy. Generalnie jednak ważniejsze jest co innego - że wrocławianin trafił z wystrzałową formą.
Dysponuje prędkością, która pozwala mu wyprzedzać konkurencję jak chce i kiedy chce. A że pozostał zawodnikiem jeżdżącym bezpiecznie, przezornie i bezpiecznie, to... nie musi zawsze chcieć wyprzedzać. Przykład - druga seria startów sobotniej, odwołanej rywalizacji. Otóż Janowski znalazł się po starcie za Lindgrenem i Woffindenem, a że tor był już podmokły i wzniecał ciężką szprycę, to niespecjalnie garnął się spartanin do czegoś szalonego. W momencie, gdy zebrał maksa w piątkowy wieczór (20 punktów) i przed momentem w pierwszym swoim biegu również (3), jakby wolał pokierować się mądrością rajdowców samochodowych - dojedź do mety, a miejsce samo się dla ciebie znajdzie. W stylu Hancocka. Z przeświadczeniem, że jednak warto wziąć udział we wszystkich jedenastu rundach IMŚ.
ZOBACZ WIDEO Dużo chce, łaknie wiedzy i stać go na wielki wynik. Potrzeba regularności
Zmarzlik? On jeździł w innym stylu. Swoim. Raz, że bardziej zmuszała go do tego sytuacja, a dwa - tak już ma. Co jednak znamienne, ta agresja w powożeniu jest momentami kompletnie bez sensu. Pewnie sobie pomyśleliście - co on się Zmarzlika czepia? Że co? Wyprzedzanie na dystansie jest bez sensu?
Otóż, owszem, przy obowiązującym systemie punktacji taka ambitna szarpanina okazuje się totalnie jałowa. Przykład - choćby 19. wyścig niedzielnej rywalizacji, kiedy obrońca tytułu, po uporaniu się z Sajfutdinowem, ruszył jeszcze za kumplem Vaculikiem. I nie certolił się ze Słowakiem, tylko minął go na żyletki, zyskując niby punkt. Punkt, który, de facto, absolutnie nic mu nie dał i położenia w najmniejszym stopniu nie zmienił. Bo czy z trzynastoma, czy z dwunastoma oczkami na koncie, Zmarzlik niezmiennie zakończyłby rundę zasadniczą na drugim miejscu.
Mówiąc wprost - od początku jej istnienia, nie mogę się zaprzyjaźnić z aktualnie urzędującą punktacją. Jej słabe strony są powszechnie znane, zostały już dawno temu i wyczerpująco rozłożone na czynniki pierwsze. Przykłady z Pragi też można mnożyć. Woffinden zdobył w piątek punktów dwanaście, a dopisali mu do tabeli szesnaście. W niedzielę natomiast Lindgren wywalczył jedenaście, a wręczyli mu też szesnaście.
Przed wrocławskimi przystankami IMŚ Zmarzlik traci już do Janowskiego 15 oczek. Choć na torze stracił osiem. Oczywiście, równie szybko może dystans odrobić, pod jednym wszakże warunkiem - że sam odnajdzie drogę do finałowych wyścigów, ale rywal już nie.
Nie ma uczciwszego systemu przyznawania punktów od tego najprostszego - ile podniesiesz z toru, tyle dostajesz do rankingu. Natomiast awans do fazy półfinałowej sam w sobie jest już nagrodą, bo daje widoki na dodatkowe zdobycze. Których połowa turniejowej stawki już nie ma. I, doprawdy, nie trzeba finałowych punktów mnożyć przez dwa, bo niby dlaczego. W takich właśnie okolicznościach przyrody zdążył Zmarzlik zgarnąć tytuł w 2019 roku. Gdyby jednak wprowadzono to obecne dziwadło sezon wcześniej, wówczas globalnym championem zostałby Madsen.
Mam jednak przeczucie, że może to być ostatni sezon wedle bieżących zasad. Nie wierzę po prostu, by nowy operator cyklu nie zechciał z miejsca pokazać, że ma pomysł na lepszy żużel, a to, co do tej pory oferował poprzednik, to zwykła popelina była. Pytanie tylko, w którą stronę nowy zarządca pójdzie z ustawieniami - za głosem rozsądku czy urządzając cyrk. Bo jednak wizjonerzy bywają dla sportu niebezpieczni.
Podobnym absurdem okazały się piątkowe treningi na wzór kwalifikacji z Formuły 1. Treningi, w których, dla przykładu, kilku zawodników nie mogło wziąć udziału, bo miało akurat inne ważne zawody. Choćby mecz PGE Ekstraligi. Więc jedni byli po treningu i przespanej nocy, a drudzy bez jednego i drugiego. O innych nierównościach nie wspominam. Takich m.in. jak jazda niektórych zaraz po równaniu, a innych już po odsypanym.
Zostawmy jednak te felerne treningi - to przeszłość. Teraźniejszość jest natomiast taka, że mamy Polaka na czele klasyfikacji generalnej, wybitnie szybkiego i doświadczonego. Zaraz po leszczyńskim finale IMP pomyślałem sobie, że skoro Zmarzlik uzupełnił swoją kolekcję o tytuł IMP, to może Janowski uzupełni w tym samym sezonie o tytuł IMŚ. Jak wspomniał jeden z kibiców - byłby to godny prezent na niedawne, 70. urodziny Andrzeja Rusko. Bo do tej pory pisałem o innym potencjalnym prezencie - tytule DMP dla Betard Sparty. A tu i dublet możliwy.
W relacjach prezes - zawodnik nie zawsze było jednak kolorowo, bo przecież na sezony 2012-13 przeniósł się Janowski do Tarnowa, by posmakować chleba na obczyźnie. Broniłem wówczas tej decyzji i do dziś uważam, że była dla młodego zawodnika opłacalna. Macierzysty klub od dłuższego już czasu średniaczył w lidze, broniąc się przed spadkiem. Tymczasem jazda dla Jaskółek opłacała się i ze sportowego (złoto i brąz DMP), i z finansowego punktu widzenia.
Pamiętam, że po jednym z tekstów wykazujących zrozumienie dla decyzji żużlowca odebrałem telefon od prezesa, który oceniał Macieja inaczej i dosadniej. Grały jeszcze emocje, czuć było rozgoryczenie. Czas jednak leczy rany, tym bardziej, gdy syn wraca po tułaczce do domu. A Janowski chciał wrócić i to zrobił. Uznał, że tyle ma Wrocław plusów do zaoferowania, iż pewne rzeczy należy po prostu tolerować. A w dowód swojej miłości postawił niedługo później na wiele mówiący numer - 71.
Czasem podkreślam, że nie warto budować w życiu przyjaźni na bazie jednoczenia się przeciwko wspólnemu wrogowi. Bo układ gwiazd potrafi się szybko zmienić. A wtedy może się okazać, że jedyną nicią przyjaźni był ten wspólny wróg właśnie.
Powyższy przykład to właśnie jeden z dowodów, że w żużlu można do siebie wrócić i sprawnie funkcjonować mimo zaszłości. Że gwiazdy mogą wrócić do starego układu.
A więc, nie zapeszając u progu rywalizacji, wrocławski klub może się doczekać pierwszego polskiego mistrza świata. Bo wcześniej dał się poznać jako promotor sięgania po tytuły IMŚJ. Najpierw odpowiednio wyposażył w narzędzia walki Protasiewicza, a później identyczną drogą poszli też Hampel, Miśkowiak, Janowski i dwukrotnie Drabik. Zatem z 14 złotych krążków wywalczonych przez Polaków aż sześć trafiło na konto WTS-u. Po latach, nie znając kontekstu, ktoś będzie mógł z uznaniem powiedzieć - "ależ ta Sparta szkoliła!".
A to przecież nie tyle wybitne szkolenie, co… wybitny skauting.
Nawiasem mówiąc, skoro skauting się sprawdza, to wciąż jest rozbudowywany. Trzeba działać na kilku polach jednocześnie, bo nie można mieć w życiu wszystkiego. I Miśkowiaka, i Cierniaka. Stąd też zaproszenie na Grand Prix do Wrocławia Kowalskiego. Stąd też media wspominają, że padają pytania o Przyjemskiego, Jabłońskiego...
Nic to, weekend w Pradze należał do Janowskiego i Łaguty, a to oznacza, że również do Ryszarda Kowalskiego i Betard Sparty. Ale nie tylko. Mianowicie w piątek triumfował Rafał Haj, zaś w niedzielę Rafał Lewicki. Bo IMŚ to także rywalizacja teamów, w których za sznurki pociągają doświadczone persony. Brakuje co prawda Dariusza Sajdaka, który był, że tak powiem, świadkiem koronnym czterech tytułów IMŚ - przy Rickardssonie oraz Crumpie. Haj z kolei aktywnie asystował przy trzech tytułach Hancocka, a teraz może dołożyć czwarty przy Janowskim. Również trzy korony ma na koncie Jacek Trojanowski - przy Woffindenie.
I wreszcie Tomasz Suskiewicz, który pracował przy trzech tytułach IMŚ Rickardssona, a do tego jeszcze przy dwóch tytułach IMŚJ Sajfutdinowa. I właśnie Emila, biorąc pod uwagę turbulencje, należy również uznać za zwycięzcę z Pragi. Wygrywał starty, przyklejał się do krawężnika i cisnął ile fabryka oraz tuner dali. Nie była to prędkość pozwalająca odjeżdżać światu, lecz bronić się przed nim już tak. Choć nie przed wszystkimi i nie zawsze przez cztery okrążenia.
Aha, jeszcze jedno. Podczas praskich rund GP zauważyłem, że Zmarzlik i Janowski dziękują sobie teraz po wspólnych biegach za pomocą słynnych... mikroruchów. A więc sytuacja się normalizuje, dobre i te ledwo widoczne gołym okiem przyruchy, Panowie. Przenieśmy je z linii startu za metę.
Wojciech Koerber
Czytaj również:
- Skandal w polskiej lidze. Zawodnik ujawnił, że proponowano mu odpuszczenie meczu!
- Uczestnik Grand Prix ma problem z wygrywaniem z juniorami w I lidze. Co się dzieje z Berntzonem?