Davey Watt trafił do ligi polskiej w wieku 26 lat. Przez 12 lat reprezentował drużyny z Grudziądza, Rzeszowa, Wrocławia, Gniezna, Lublina, Krakowa i Daugavpils.
Największe sukcesy w trakcie kariery odnosił w drużynie. M.in. trzy razy wygrywał ligę brytyjską z Poole Pirates. W dorobku ma też dwa srebrne i brązowy medal Drużynowego Pucharu Świata.
W 2017 roku postanowił zakończyć karierę.
Konrad Mazur, WP SportoweFakty: Jak wyglądały pana początki w żużlu?
Davey Watt, były australijski żużlowiec: Od zawsze interesowałem się motocyklami. Mój tata był mocno zaangażowany w motosport. Bardzo pociągały go motocykle, ścigał się amatorsko. Po prostu to kochał. Co ciekawe, moja mama także. Byłem zabierany już od najmłodszych lat na stadion i spodobało mi się to bardzo. Mając trzy lata miałem swój pierwszy motocykl, Yamahę. Gdy byłem trochę starszy, tata zabrał mnie ze sobą do miejscowego klubu.
Mieszkaliśmy niedaleko miejsca, gdzie obecnie żyje rodzina Holderów. To samo środowisko, gdzie zaczynaliśmy wspólnie z ''Crispym'' (Chris Holder - dop. red.). W Brisbane, w centrum jest fajny tor, mieliśmy tam kilka spotkań towarzyskich. Wąski i okrągły, ale atmosfera i radość ze ścigania jest ogromna. To był dla mnie najlepszy tor do ścigania w Australii.
ZOBACZ WIDEO Żużel. Mecze w poniedziałki? Ekspert komentuje: "Silniejszy będzie dyktował warunki"
Na kim się pan wzorował? Było wielu świetnych australijskich żużlowców. Który z nich robił największe wrażenie?
Starałem się spoglądać na tych, którzy byli trochę starsi ode mnie i bardziej doświadczeni. Jednym z nich był Jason Crump. Do tego Troy Butler, Leigh Adams, Todd Wiltshire, Jason Lyons, ale i zawodnicy z innych krajów - Joe Screen, Tony Rickardsson, Simon Wigg. Oni byli dla mnie jak bogowie, mieli w sobie coś niesamowitego. Uwielbiałem oglądać ich występy.
Naturalną koleją rzeczy dla Australijczyków w latach 90-tych i początku XXI wieku była przeprowadzka na wyspy. Jak trafił pan do Wielkiej Brytanii? I jak wspomina pan swoje pierwsze lata w Isle of Wight oraz Newcastle Diamonds?
Miałem dwuletnie pozwolenie na pracę. W pierwszym roku chciałem się uczyć i zebrać jak najwięcej doświadczenia. Początki dla młodego chłopaka z Australii są zawsze trudne, powie ci to każdy, nie tylko ja. Bardzo doceniam ten czas. W Isle of Wight tor był dość wymagający, ale jazda po nim, dużo mi pomogła. W drugim roku, chciałem dać o sobie znać i wyrobić sobie markę.
Ominął mnie początek sezonu ze względu na wysoką średnią, ale zwolniło się miejsce w Newcastle. Mieszkałem w Poole i to była niezła przeprawa, stąd do Newcastle i tak kursując przez cały sezon. To był trudny rok, ale zrobiłem duży progres. Te dwa lata dużo mi dały, nauczyłem się różnych torów. Przeszedłem z dużego, wymagającego toru, na mały i wąski.
Prawie całe pana żużlowe życie związane jest z klubem z Poole. Jak to się stało, że trafił pan do drużyny z Dorset?
Któregoś razu Matt Ford był na wakacjach w Australii i pewnego razu nasze drogi się zeszły. Zaproponował mi przeprowadzkę do Anglii. Byłem częścią Poole Pirates zanim odjechałem tam pierwszy sezon, ale to Matt załatwił mi kontrakt w Isle of Wight. Będę mu wdzięczny do końca życia, za to spotkanie i to, co zrobił dla mnie później. 2003 rok był moim pierwszym pełnym sezonem dla Poole i pokochałem to miejsce. Wygraliśmy wtedy ligę, to był świetny moment.
Wygrał pan ligę z Poole Pirates kilkukrotnie i posiada pan z tym miejscem wiele wspomnień. Skąd wzięła się taka więź ze środowiskiem Poole?
Bardzo trudno wybrać jeden szczególny moment, ale 2003 rok wspominam bardzo miło, to było moje pierwsze drużynowe zwycięstwo. Dominowaliśmy na torach. W innych ligach, z poprzednimi zespołami, było blisko. Jeździłem z Tony'm Rickardssonem, Garym Havelockiem, Leigh Adamsem, w których byłem mocno wpatrzony. Oni mi naprawdę wiele pomogli, nie wiesz nawet jak trudno to ubrać słowa.
Poziom Tony'ego wprawiał mnie w niepokój. Jeździł naprawdę szybko, a byliśmy też nieraz w jednej parze. Cały czas mnie naciskał, abym jechał jeszcze szybciej. Mówiłem, "Tony jesteś mega szybki, ale chłopie, daj mi spokój, jedź i wygraj to". A Tony odpowiedział: "O co ci chodzi, przecież jesteś dobry". Pomyślałem sobie: "O nie! to jakieś szaleństwo". Odpowiednio mnie nastawiał. Widział granicę, kiedy być w pełni skupionym i nie marnować swojej energii. Właściwe miejsce i czas. W przeciwnym razie czujesz się zmęczony i to ci szkodzi. Młodego zawodnika zawsze rozpiera energia, a Tony mówił, że trzeba kontrolować emocje i odpowiednio używać sił. On to wszystko potrafił, był profesjonalnie przygotowany i to sprawiło, że stał się prawdziwym mistrzem.
Poole zawsze jest w moim sercu. Mieszkając w Anglii nigdy nie myślałem, by przenieść się gdzie indziej. Matt Ford dał mi wielką szansę, a bez niego na pewno nie byłbym żużlowcem. Neil Middleditch? Spotkaliśmy się już podczas mojego pierwszego dnia w Anglii. Wyleciałem z Australii, gdy było 33 stopnie, byłem w krótkich spodenkach i t-shircie. A tutaj były 3 stopnie. Mamy wiele świetnych wspomnień, ale wtedy się ze mnie śmiał. "Middlo" został jednym z moich najlepszych przyjaciół. Mogę go traktować jak przyjaciela, ojca, menedżera. Mieszkałem u niego kilka lat. Był też moim dobrym kompanem, by coś wypić (śmiech).
Obiekt Poole Pirates na Wimborne Road jest bardzo specyficzny. Przejechał pan tam wiele okrążeń podczas ważnych spotkań. Z kim się najlepiej dogadywał się pan na torze?
Chris Holder. Nigdy przed biegami nie rozmawialiśmy na temat jazdy. Po prostu, mówiliśmy do siebie - dawaj, jedziemy. Mieliśmy duży luz w tym, co robiliśmy.
Bieg lub mecz, którego nigdy nie zapomni pan w barwach Poole?
Tych chwil, gdy zdobywasz mistrzostwo, nigdy się nie zapomina. To był rok 2010. Nie wygraliśmy wtedy ligi, ale ja miałem najlepszą średnią ze wszystkich sezonów dla Pirates, które tu spędziłem. W lidze byliśmy naprawdę dobrzy, mieliśmy super formę, a w wielkim finale nasza dyspozycja kompletnie siadła. Po wspaniałym sezonie, to było bolesne. To jedna z tych rzeczy, która mnie frustruje.
Jednym z pana celów albo marzeń było zdobycie tytułu IM Australii. Kilka razy było blisko, ale to się nigdy nie stało. Jak pan myśli, dlaczego?
To dobre pytanie. Być może za dużo czasu spędzałem na urlopie, a za mało skupiłem się na jeździe. Czasem nie potrafiłem skupić się na tym, co istotne, we właściwym miejscu i czasie. W jednym roku przegrałem z Chrisem, choć było blisko. Ostatni mój medal mógł być złoty. Prowadziłem na półmetku mistrzostw, a w kolejnej rundzie pojawił się problem z tylnym kołem. Coś tam pękło, a później spadł mi łańcuch. Założyliśmy następne koło i stało się to samo. W konsekwencji zabrakło mnie w finale. Jedne zawody poza finałem kosztują cię walkę o tytuł. Dużo pecha, brak wystarczającej koncentracji i za dużo wakacji. Tyle.
Porozmawiajmy o pana początkach w Polsce. Debiut przypadł w 2006 roku, w barwach pierwszoligowego GTŻ-u Grudziądz.
Nie pamiętam dokładnie, jak to się zaczęło i całych rozmów o kontrakcie. Rok wcześniej jechałem we Wrocławiu podczas Drużynowego Pucharu Świata. To był pierwszy występ w Polsce. Nie wiedziałem o tym kraju za dużo, czułem pewien stres, że jestem tu nowy i jak sobie poradzę. 2006? To była dobra nauka dla mnie. Kilka spotkań mogłem zaliczyć do udanych, ale jak dobrze pamiętam, to złamałem też nadgarstek. Ten początek wspominam dobrze, ale przytrafiły się problemy, musiało mi to chwilę zająć, by się połapać w nowym otoczeniu.
Następne trzy sezony spędził pan w Ekstralidze. Dwa w barwach klubu z Rzeszowa, potem jeszcze jeden we Wrocławiu.
Start sezonu 2007 był trudny. Miałem groźny wypadek w Eastbourne, ucierpiała moja szyja. Klub z Rzeszowa bardzo mi się podobał. Marta (Półtorak - dop. red.) wiele rzeczy ułatwiała, pomagała. Trzymała ten klub na dobrym poziomie. Wszystko było bardzo dobrze zorganizowane. To była przyjemność, by się tu pojawić i ścigać dla klubu, kibiców czy miasta. W ogóle nie czuło się presji, czy niemiłych sytuacji. Mieliśmy powiedziane wprost: jedź najlepiej jak umiesz. Osiągnęliśmy trzecie miejsce w pewnym momencie, szkoda, że skończyliśmy bez medalu. Mieliśmy trochę pecha.
Rok później nie byliśmy już tacy silni i spadliśmy z ligi. Chciałem zostać w Ekstralidze i trafiła się oferta z Wrocławia. Tam był Marek Cieślak. Naprawdę lubię tego gościa. Miły, zabawny, bezpośredni facet. Obaj jeździliśmy rowerami. Na pewno mnie zaskoczył swoją formą, nie myślałem od początku, że będzie taki dobry. Tor był inny niż obecnie, ale podobało mi się. Do tego kilku fajnych gości w drużynie, np. Maciek Janowski czy Tomasz Jędrzejak. Nie byłem wtedy w najlepszej formie, co mnie trochę dziwi, bo w Szwecji miałem bardzo dobry sezon, a korzystałem z tych samych motocykli.
Następnie wrócił pan do pierwszej ligi i Grudziądza, gdzie spędził pan kolejne trzy lata.
Atmosfera była dobra, jeździłem na dość dobrym poziomie. Byliśmy z Grudziądzem blisko awansu do Ekstraligi. Pod koniec sezonu przytrafiły się problemy z nerkami, co musiało być poddane operacji. Opuściłem przez to ważne spotkanie. Bardzo cierpiałem, nie tylko fizycznie, ale mentalnie. Cały sezon ciężko pracowałem, a pod koniec nie mogłem pomóc zespołowi. Potem odszedłem z Grudziądza, co uważałem za wielki błąd. Żałuję, że nie zostałem tutaj na kolejne lata. To była jedna z moich najgłupszych decyzji w życiu. Czasami nie czujesz się psychicznie dobrze w jednym miejscu i potem żałujesz.
W sumie spędził pan w Polsce 12 lat. Któryś z wyścigów szczególnie utknął panu w pamięci?
Było sporo świetnych biegów, uwielbiałem jeździć w Lesznie. Jeden z tych występów był bardzo zły, ale pozostałe cieszyły mnie. Jest też wyścig, który ludzie co chwilę przypominają na moim Facebooku (z meczu Marma Polskie Folie Rzeszów - Unia Leszno,
- dop. red.). Start nie był najlepszy, ale napędzałem się. Nie mogłem złapać rywala wcześniej, dopiero udało się w końcówce. To było znakomite ściganie.
Czy jest coś, co się panu szczególnie spodobało w Polsce?
Jedzenie w Polsce jest super. Jeśli tylko przyjechałbym na weekend do was, to na pewno poszedłbym coś zjeść. Nieważne gdzie byłem, zawsze mi się podobało. Zawsze czułem się tu komfortowo, może nie traktuję tego miejsca jak swojego domu, ale jest tu dobrze. Trochę podłapałem polskiego, ale nigdy nie zrozumiałem, co kibice krzyczeli na stadionie. Od początku byłem pod wrażeniem jak zachowują się polscy fani. Każdego tygodnia, gdy się tu pojawiałem, czułem się świetnie. Oni kochają żużel i poświęcają się temu.
A przydarzyła się panu jakaś ciekawa historia w Polsce?
Podczas kontroli paszportowej był człowiek, który nie chciał mnie tak łatwo puścić. Sprawdzał każdą pojedynczą pieczątkę w moim paszporcie. Nie mogłem usiąść, zrobić czegokolwiek. Mało tego, do kontroli zostałem już tylko ja. Zaczęło mnie to denerwować. W końcu dostałem tę pieczątkę i zacząłem szukać wyjścia. Mój mechanik czekał przez cały czas na parkingu, aż w końcu ten człowiek wrócił do mnie ze swoim znajomym i poprosili mnie o autograf. A ja pomyślałem: no nie! To jakieś wariactwo! Tyle stałem, żebyście wzięli podpis ode mnie?
Był pan też członkiem reprezentacji Australii. Przez wiele lat staraliście się wygrać Drużynowego Pucharu Świata, lecz nigdy to się nie udało.
Staraliśmy się przez wiele lat. Mieliśmy silną drużynę, ale jeśli spojrzysz na rywalizację drużyn obecnie i na to co było wcześniej, to było z kim walczyć. Polska, Dania, Wielka Brytania, Szwecja. To były zespoły na wyrównanym, silnym poziomie. Najbardziej bolał mnie finał z Leszna, gdzie niewiele nam zabrakło. Polska była mocna i walczyliśmy na równi. Byliśmy pewni, że Leigh to wygra, ale Gollob wyskoczył na motocyklu Kasprzaka. Jako Australijczyk, po tym biegu byłem wściekły, ale jako kibic, powiedziałbym: wow! To było coś.
W Grand Prix udało się panu kilka razy pojechać, ale nie był pan stałym uczestnikiem cyklu.
Czułem się wielokrotnie szybki, ale nigdy nie miałem wystarczająco dobrej formy, na równym poziomie, aby wygrywać. Byłem mocny w meczach ligowych, ale gdy przychodziły zawody indywidualne, to coś się złego działo. Kwalifikacje nie wybaczały najmniejszych błędów. Niestety ja takich pomyłek trochę nazbierałem. Mogłem być też lepiej przygotowany do takich imprez, czego żałuję, że nie zrobiłem.
Jeśli miałby pan możliwość zmienić cokolwiek w swoim żużlowym życiu, co to by było i dlaczego?
(dłuższa chwila namysłu) Cofnąłbym się do początków, gdzie miałem pewne kłopoty. Większy nacisk położyłbym na swoje umiejętności, wypracowanie lepszej techniki i sylwetki. Popracowałbym też nad psychiką, żeby być bardziej skupionym w czasie zawodów.
W social mediach widać, że zaangażował się pan się w promowanie żużla.
W wielu rzeczach biorę udział i pomagam Darcy'emu Wardowi, ale to on jest promotorem. Naprawdę podoba nam się jak dzieciaki chcą się bawić w żużel. Uczymy ich i przechodzą przez różne poziomy trudności. Sprawia nam to wielką satysfakcję, widząc jak robią progres i starają się. Fajnie pracować z dziećmi, bo bardzo szybko przyswajają informacje. Łatwiej też wyłapać ich błędy i momentalnie to możemy naprawić. Mamy kilku chłopaków z Queensland, którzy się wyróżniają, jednak nie będziemy na nich nakładać niepotrzebnej presji. Wciąż są młodzi i świetlana przyszłość przed nimi.
Najgorsza chwila w życiu żużlowca?
Koniec kariery. Kiedy skończyłem jeździć, byłem tym wszystkim przesiąknięty, miałem dość tego sportu. Musiałem się od tego odciąć i nabrać ochoty na nowo. Pracowałem też w firmie, ale zrezygnowałem z niej, wraz z końcem roku. To był dla mnie intensywny czas. Teraz najwięcej czasu zajmuje mi praca w domu i pomoc przy żużlu.
Jestem szczęśliwy w Australii. Świat się trochę podzielił ze względu na pandemię. Odejście z żużla to była dla mnie bardzo trudna decyzja. Poświęciłem mu całe życie. Trudno mi było zobaczyć siebie w innej roli niż zawodnik. To był dla mnie najtrudniejszy czas, by zaakceptować siebie w innym miejscu.
6 stycznia obchodzisz swoje urodziny. Czego można panu życzyć?
To już 44 lata! Czas leci. Czego mi życzyć? Może trochę mniej bólu, gdy wstaję rano. Każdego dnia ciało daje o sobie znać, że byłem żużlowcem.
Zobacz także:
Po bandzie: W sporcie jak w seksie... [FELIETON]
Stal Rzeszów w liczbach. Młodzieżowiec najczęstszą rezerwą taktyczną