Nieznane sportowe pasje Tomasza Kammela. "Po pierwszym zjeździe moje uda płoną"

Facebook / Na zdjęciu: Tomasz Kammel
Facebook / Na zdjęciu: Tomasz Kammel

Tomasz Kammel, popularny prezenter telewizyjny, opowiada nam o tym, jak trenował w szkole sportowej i dlaczego nie kontynuował kariery. Ponadto, z uwagi na studia w Zielonej Górze, pasjonuje się jeszcze jedną dyscypliną.

W tym artykule dowiesz się o:

Tomasz Kammel, gdy chodził do szkoły średniej, namiętnie uprawiał narciarstwo alpejskie. Na studiach złapał żużlowego bakcyla i do dziś jest fanem Falubazu Zielona Góra. Z popularnym prezenterem telewizyjnym, który prowadzi m.in. program "Voice of Poland", rozmawiamy o jego sportowych pasjach.
Maciej Kmiecik, WP SportoweFakty: Pewnie mało kto wie, ale kończył pan Zespół Szkół Licealnych i Mistrzostwa Sportowego w Karpaczu. Jak to się stało, że się pan zdecydował na taką szkołę?

Tomasz Kammel, dziennikarz, prezenter telewizyjny, producent, kibic: Powodem była pasja. Wielka pasja do narciarstwa alpejskiego. Zakochałem się w tym sporcie. Pomimo że zaczynałem później niż większość zawodników, wierzyłem, że jestem w stanie dużo osiągnąć, tak jak Ingemar Stenmark (trzykrotny medalista olimpijski, wielokrotny medalista mistrzostw świata - przyp. red.) - mój szwedzki idol, który też ponoć późno zaczynał.

ZOBACZ WIDEO Spisani na spadek, czy zdolni do niespodzianek? Gajewski o atucie beniaminka

Kiedy narodziła się ta pasja?

W piątej klasie szkoły podstawowej zacząłem jeździć na poważnie. To już było jednak trzy - cztery lata później niż inne dzieci z klubów sportowych. Pasja wzięła się z miejsca urodzenia, u podnóża Karkonoszy. Jestem jeleniogórzaninem. Poza tym, ten sport najbardziej mi się podobał.

Co pana w nim fascynowało?

Maestria ruchu, emocje, które towarzyszyły zawodom, nawet moda narciarska mnie pociągała.

Odnosił pan jakieś sukcesy w narciarstwie alpejskim?

Umiarkowane. W trzeciej klasie Liceum Ogólnokształcącego zdałem sobie sprawę, że nie osiągnę wymarzonych wyników. Postanowiłem skupić się na maturze i przed czwartą klasą zrezygnowałem ze sportu. Szczyt formy miałem dwa lata wcześniej. Były to jakieś osiągnięcia, choć ja chciałem więcej.

To znaczy?

Być może do dzisiaj funkcjonuje to na podobnych zasadach. Chodziło o osiągnięcie II klasy sportowej. To gwarantowało pieniądze od związku narciarskiego na szkolenie zawodnika. Udało mi się ją osiągnąć. Wyniki miałem niezłe, ale to nie był poziom medalowy na mistrzostwach Polski.

Marzył pan o karierze alpejczyka?

Tak. Wyobrażałem sobie, że mógłbym być niczym Stenmark, wtedy prawdziwy król, szczególnie w slalomie specjalnym.

Dlaczego właśnie Szwed był pana idolem?

Ponieważ jeździł skutecznie, szybko a przy tym zwiewnie jak primabalerina. To była czysta poezja ruchu.

Polskich idoli narciarskich w tamtych czasach było jak na lekarstwo?

Był Andrzej Bachleda, który niczym samotny żagiel walczył na światowych arenach. Były też siostry Tlałkówny, ale rzeczywiście ławka polskich alpejczyków, których sukcesami można było się inspirować, nie była długa.

Czy obecnie Martyna Gąsienica-Daniel może sprawić, że polskie narciarstwo alpejskie rozwinie się jak skoki narciarskie za Adama Małysza? Jej sukcesy mogą pociągnąć całą dyscyplinę sportu?

Nie czuję się na siłach, by wyrokować, że tak się stanie. Z pewnością bardzo bym chciał, żeby jej sukcesy wpłynęły na rozwój narciarstwa alpejskiego w Polsce.

Ta pasja narciarska została w panu do dzisiaj?

Tak i miewa momentami niebezpieczny wymiar. Po prostu łatwo się zapomnieć. Problem polega na tym, że pamięć umiejętności narciarskich zostaje, ale z mocą gorzej. By móc jeździć w sportowym stylu, trzeba dużo pary w nogach. Żeby ją mieć, należy się przed sezonem przygotowywać, a na to zazwyczaj brak czasu. Gdy więc jadę na narty po jakiejś dłuższej przerwie, po pierwszym zjeździe moje uda płoną przez brak kondycji. Na szczęście po dwóch dniach wszystko wraca do normy.

Czyli jeździ pan rekreacyjnie?

Staram się raz w sezonie wyskoczyć na narty, natomiast nie można tego w żaden sposób porównać do czasu, gdy trenowałem ten sport.

Znajduje pan czas, żeby oglądać zawody narciarskie?

Coraz mniej, bo jestem mocno zajęty. Ale kilka razy byłem w Alpach na stokach, gdzie rozgrywano duże zawody. Oglądałem je z wielką przyjemnością.

Będzie pan śledził igrzyska olimpijskie w Pekinie?

Narciarstwo alpejskie podczas igrzysk olimpijskich jest jedną z dyscyplin, które staram się śledzić przez sentyment. Bardzo lubię także saneczkarstwo lodowe, również z powodów szkolno-sentymentalnych.

A skąd u jeleniogórzanina zainteresowanie żużlem? Tego bakcyla złapał pan chyba później?

Tak. Studiowałem w Zielonej Górze i tam zainteresowałem się tym sportem. Pewnego dnia ktoś namówił mnie, żebym wpadł na stadion i zobaczył żużel na żywo, a przede wszystkim poczuł zapach "mieszanki", spalanego oleju.

Co pana zafascynowało w sporcie żużlowym?

Emocje i doping na stadionie. Mam wrażenie, że cały spektakl wokół biegów na meczu jest równie fascynujący jak sama dyscyplina.

Żużlowcy wzbudzają pana podziw?

Ogromny. Ryzykują zdrowiem i życiem niczym gladiatorzy na arenie. Naprawdę zawsze mam tę myśl, ilekroć widzę, co potrafi się dziać na wirażu. Podobne emocje odczuwam, gdy na specjalnej trybunie na stadionie Falubazu widzę żużlowców na wózkach. To bardzo poruszające. Gorzki dowód, jak wielka może być miłość do tego sportu. Jest coś magicznego w żużlu. Jest jeszcze jedna sprawa, która wyróżnia speedway na tle innych sportów.

Co takiego?

Byłem kiedyś w Sao Paulo na zawodach Formuły 1, by dopingować Roberta Kubicę, i stwierdziłem, że Formuła 1 jest kompletnie telewizyjnym sportem.

W przeciwieństwie do żużla, gdzie jego magię czuje się na żywo?

Dokładnie. Żużel w telewizji i żużel na żywo to zupełnie inne światy. W telewizji nie ma tych emocji, które towarzyszą wyścigom na żywo, na stadionie.

Czy ma pan swojego ulubionego zawodnika lub klub?

Jestem falubaziarzem i już. Za wszystkich trzymam tak samo mocno kciuki i nie chcę nikogo wyróżniać. Tym bardziej, że klub lubię również za to, jakich ma fanów. Bardzo mi się podoba całe życie na wirażu, na trybunach, bo ja też taki jestem. Całe życie na wirażu.

To teraz pewnie trzyma pan kciuki za szybki powrót Falubazu do PGE Ekstraligi?

Bardzo bym chciał, żeby to nastąpiło jak najszybciej. Przed laty poznałem ich i zaprzyjaźniłem się z tą paczką, kiedy byli na szczycie. Chcę, żeby jak najszybciej wrócili. Tam jest ich miejsce.

Czy oglądał pan na żywo żużlowe Grand Prix na PGE Narodowym w Warszawie, które odbywały się jeszcze przed pandemią?

Niestety, nie. Żałuję tego bardzo. Jeżeli ponownie odbędzie się Grand Prix w Warszawie i COVID-19 nie stanie na przeszkodzie, na pewno się wybiorę. Po pierwsze chciałbym pooddychać sobie żużlowym powietrzem, a po drugie, chciałbym zobaczyć, jak wygląda speedway na PGE Narodowym.

Żużel jest popularny głównie w miastach, gdzie są kluby ligowe. Czy pana zdaniem ten sport jest w stanie przebić się do jeszcze szerszego grona odbiorców? Co trzeba byłoby zrobić, żeby pokochały go miliony Polaków, jak skoki narciarskie?

Nie mam jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Sam jestem ciekaw, co by musiało się stać, by żużel trafił do szerszego grona odbiorców. Być może niektórych przeraża ryzyko, jakie tam podejmują zawodnicy i kontuzjogenność tego sportu? A może jednak to, że ten sport nie jest tak widowiskowy medialnie?

Czy poznał pan osobiście jakichś znanych żużlowców?

Kiedy byłem bliżej zielonogórskiej drużyny, miałem okazję rozmawiać i gratulować im sukcesów. Spotykałem ich tylko na zawodach. Nie było okazji, by poznać się bliżej. Przed zawodami nie można im przeszkadzać, a po meczu muszą mieć czas, by odpocząć.

Może zapraszał ich pan do programów, które pan prowadzi?

Bartosz Zmarzlik, po tym jak został Najlepszym Sportowcem w Polsce 2019 roku, gościł u nas w "Pytaniu na śniadanie". W mojej telewizyjnej karierze Bartek był jedynym żużlowcem w tym programie, co nie oznacza, że elementy związane z tym sportem się tam nie przewijały. Pamiętam, że ilekroć wracałem po meczu Falubazu, nabuzowany emocjami, i miałem nazajutrz program, zawsze sprzedawałem na antenie jakieś żużlowo-falubazowe teksty. Tego nie da się tak łatwo wymazać z pamięci. Człowiek żyje tym znacznie dłużej niż tylko w trakcie meczu.

Wspomniał pan o wizycie na zawodach Formuły 1. To też jedna z pana pasji?

Była to moja wielka pasja, gdy w Formule 1 ścigał się Robert Kubica. Oglądałem F1 wówczas z wielkim zainteresowaniem. Teraz bardziej niż same zawody, interesują mnie kulisy Formuły 1. Jestem fanem serialu o Formule 1 na platformie Netflix. Również od tej strony to niesamowicie interesująca dyscyplina sportu, choć same wyścigi oglądam rzadziej.

Czy to prawda, że ma pan kokpit samochodowy w mieszkaniu podłączony do komputera, który pozwala przeżyć namiastkę tego, co czują kierowcy bolidów?

Ja już nie, ale wiem, kto ma i czasami się tam spotykamy, by spędzić czas na mocno niepoważnych, łamiących wszelkie przepisy ruchu drogowego wirtualnych wycieczkach po bezdrożach.

Czy w programie, który prowadzi pan od lat "Voice of Poland", śpiewał ktoś ze świata sportu?

Dwa lata temu w programie występowała kilkukrotna mistrzyni Polski w badmintonie, Oliwia Socha. Świetny głos. Tenis stołowy i badminton. To były moje dwie poza narciarstwem ulubione dyscypliny sportu. Pamiętam, że z Oliwią Sochą w przerwie nagrań zagraliśmy mały mecz w badmintona na tyłach studia The Voice of Poland.

Zobacz także:
Apator ryzykuje, bo nie ma innego wyjścia
Co z Grand Prix na PGE Narodowym?

Źródło artykułu: