Konrad Mazur, WP SportoweFakty: Pochodzi pan ze Szkocji, gdzie żużel w latach 60-tych i 70-tych był bardzo popularny. Proszę powiedzieć, jak zaczęła się pana przygoda z żużlem?
Jim McMillan, były szkocki żużlowiec: Moja rodzina była zakorzeniona w żużlu. Moi dwaj wujkowie jeździli już w latach 50-tych. Był moment, że żużel w Glasgow przestał istnieć na jakiś czas i wrócił w latach 60-tych. Zacząłem chodzić na niego i przyglądać się poczynaniom moich wujków oraz starszego brata Billa. Spróbował żużla jako zawodnik, więc naturalną koleją rzeczy, było to, że ja też chciałem. Też zacząłem się pojawiać w parku maszyn i pomagałem mu, poznałem na czym polega praca motocykla. To było stopniowe wejście do tego sportu.
Wspomniał pan o wujkach. To byli dla pana pierwsi nauczyciele żużla? Jakie lekcje wyciągnął pan od nich?
Rok 1966 był moim pierwszym. Dougie i Willie Templeton przygotowali mnie psychicznie do jazdy. Ten pierwszy rok nie był dla mnie dobry, ale wiadomo, miałem za mało doświadczenia. Nic dziwnego, skoro wcześniej niewiele siedziałem na motocyklu, a jazdy było mało. Może z dziesięć razy? Dougie i Willie powiedzieli mi sporo na temat sprzętu, jak odpowiednio ustawić sprzęgło. Oglądanie tego jak się zachowują w parku maszyn, czy na torze, dużo mi dało. Z kolei mój brat powtarzał: "zwracaj uwagę na silnik". To była cenna lekcja. Wtedy nie było mechaników, a sprzętu się tak nie wymieniało.
ZOBACZ WIDEO Czy Krzysztof Gałańdziuk poprowadzi Apator sam? Klub komentuje
Żużel w Szkocji miał swego czasu mocną pozycję. Pan znalazł się w tej dobrej epoce dla tego sportu. Jak to wyglądało z pana perspektywy?
Było naprawdę dobrze. Mieliśmy dwa bardzo dobre obiekty. Glasgow było bardzo dużym torem, Edynburg tym mniejszym. Mecze pomiędzy tymi drużynami były pasjonujące. To było jak spotkanie dwóch lokalnych drużyn. Droga między tymi miastami nie należała do wielkich dystansów, więc kibice żyli żużlem, a stadiony wypełniały się. Jeśli dobrze pamiętam, to na tych spotkaniach pojawiało się po 6-7 tysięcy ludzi. Atmosfera była ekscytująca. Jazda na tych dwóch torach bardzo mi pomogła. Stałem się lepszym zawodnikiem.
Kto się panu najbardziej podobał, jeżeli mówimy o żużlowcach. Kto robił na panu wrażenie w tym pierwszym etapie kariery?
Ove Fundin był wtedy na topie, podobał mi się też Barry Briggs. W późniejszych latach Ivan Mauger. Imponował mi też Peter Craven, był niski wzrostem jak ja, dla mnie to był fantastyczny zawodnik, który nie miał sobie równych pod względem stylu. Oczywiście podpatrywałem go, coś tam próbowałem kopiować. Jednak każdy żużlowiec musi czuć się pewnie, to jak balansuje na motocyklu i robienie tego samo, co inni, nie będzie dobrze grało z twoim stylem. Byłem w parku maszyn podczas meczu, gdzie Craven zginął, pomagałem wówczas wujkom. Willie jechał w tym wyścigu. To był koszmarny wypadek, takie jednak zdarzały się w tamtych czasach. To była wielka strata dla żużla, bo Peter Craven był naturalnie utalentowanym żużlowcem.
Skoro mówimy o Szkocji, to nie sposób pana nie zapytać o legendę szkockiego żużla, czyli Kena McKinlaya. Co znaczyła dla pana ta osobowość?
Gdy miałem osiem lat, to obejrzałem swoje pierwsze zawody. To było w Glasgow. Wówczas na torze jechali Tony Miller i Ken McKinlay. Ken był był fenomenalny. Wtedy byłem w podstawówce, ale z czasem, gdy zacząłem jeździć, to spotkaliśmy się na torze. Gdy zakończył karierę był menadżerem w Australii i zaopiekował się mną, dawał mi wiele cennych rad. Był dla mnie idolem, przyjacielem, jak i zawodnikiem, którego z przyjemnością się oglądało. Uważam, że był to zawodnik, stworzony do jazdy na JAP-ach. Miał wszystko pod kontrolą, potrafił wybronić się w bardzo trudnych sytuacjach.
Trochę tych sezonów w drużynie z Glasgow było. Jakie są pana wspomnienia z tym związane?
Tor w Glasgow mi pasował, bo miał długie proste, na których można było się rozpędzić. W dodatku dwa inne łuki, które musiałeś pokonać w odmienny sposób, co było bardzo ciekawe. Każdy, czy to z zawodników czy kibiców był bardzo przyjazny i pomocny. Po prostu starałem się czerpać radość z jazdy. Po sezonie 1968 musieliśmy się przenieść na Hampden Park, gdzie stadion był olbrzymi. Z jednej strony, mieliśmy dobrą frekwencję, ale przy tym stadionie wydawało się to dziwne.
W Anglii rozgrywało się zawody dla najlepszych punktujących w każdym zespole. Wtedy w lidze było więcej klubów i naprawdę mocna stawka. Dostanie się tam już było osiągnięciem. Zawody odbywały się na Belle Vue na koniec sezonu. Za mną przyjechała duża grupa kibiców z Glasgow. Ivan Mauger wygrał to bezapelacyjnie, a ja skończyłem wówczas na drugim miejscu ex aequo z Barrym Briggsem. Mieliśmy baraż. Mój motocykl rozwalił się, już nie pamiętam dokładnie, ale coś to było coś z tłokiem. Szkoda, bo w turnieju pokonałem go w bezpośrednim starciu. Jednak fakt, że wspierało mnie tylu kibiców i to, że mogłem pokazać im trochę dobrego ścigania oraz wywalczyłem podium, było dla mnie wyjątkowe.
Był pan czołowym zawodnikiem w lidze angielskiej. Udało się panu zakwalifikować do światowego finału, ale tylko jako rezerwowy. Jak pan wspomina tamten sezon. Sam fakt bycia częścią najlepszych na świecie było dla pana bardzo ważne. Jakie uczucia towarzyszyły, gdy znalazł się pan na Wembley Stadium?
Znakomite! 80-82 tysiące ludzi na trybunach. Gdy byłeś w parku maszyn, to w ogóle cię nie ruszała atmosfera tych zawodów, ale gdy wyszedłeś na paradę z motocyklem, natychmiast te trybuny uruchamiały się. Przeraźliwy hałas, a ty stoisz na środku i wszyscy się na ciebie patrzą. To było coś rewelacyjnego. Atmosfera była niepowtarzalna. Przejść przez eliminacje było naprawdę trudno, wielu zawodników nigdy nie znalazło się w finale. Tym bardziej jestem szczęśliwy, że mi się to udało.
Jako Szkocja jeździliście w Mistrzostwach Świata Par. Dla George'a Huntera, pana czy Berta Harkinsa udział w nich był doskonałą szansą, aby wypromować siebie czy kraj. Nigdy nie zdobyliście medalu, choć swoje szanse mieliście. Żałuje pan, że to się nigdy nie stało?
Mogliśmy mieć pewne nadzieje z medalem, ale brakowało nam czegoś ekstra. Trzykrotnie jechałem w finałach, w których pokazaliśmy się z dobrej strony. Sam fakt, że awansowaliśmy do MŚP w Polsce, wyprzedzając o ledwie punkt bardzo mocną Anglię, było dla nas dużym sukcesem. Rok wcześniej, w finale przegraliśmy z nimi o punkt w Malmoe (para McMillan i Harkins zajęła 4 miejsce - dop. red.) Szkotów nie było zbyt wielu, więc pole manewru niewielkie. Znaleźć się w gronie światowych zawodników i stawać z nimi ramię w ramię sprawiało nam frajdę. Pokazaliśmy się jako Szkocja.
Czy to w Anglii czy na turniejach w innych krajach spotykał się pan w wyścigach przeciwko polskim zawodnikom.
Kiedyś przyjechaliśmy na towarzyskie zawody pomiędzy Wielką Brytanią a Polską. Wtedy zobaczyłem niesamowitego, młodego chłopaka, który ograł Ivana Maugera dwukrotnie. To był Zenon Plech. Stałem i pytałem siebie, jak on to zrobił?! Zenon był świetnym żużlowcem, o wielkich umiejętnościach. Poza torem kawalarz, który swoim zachowaniem doprowadzał nas do łez. Trochę szalony. Pewnego razu mieliśmy imprezę, na której było mocne piwo, a potem wracaliśmy samochodem. Zenon wpadł na pomysł, że wysiądzie z auta i będzie jechał na dachu. Stylowo był twardym i nieustępliwym zawodnikiem, raz nawet nie spodziewałem się takiej reakcji. Po biegu pytałem się, co ty tak ostro jeździsz? Stwierdził, że chce być najlepszy i będzie jeździć w Anglii, a ja mam zostać tutaj (śmiech).
Jak pan wspomina jazdę w Polsce? Kilka tych imprez było, choćby wspomniany finał MŚP. Jak pan widział nasz kraj?
Generalnie to wszystkie występy poza Wielką Brytanią bardzo mi się podobały. Nowe obiekty i doświadczenie, które możesz zdobyć. Ogólnie jazda w Polsce bardzo mi się podobała, dobrze czułem się na waszych dużych torach. Imponowało mi to, że ludzie siadali tak blisko band, gdzie cały ten brud szedł na nich. My mieliśmy problem to doczyścić, a ich to nie ruszało. Jerzy Szczakiel i Andrzej Wyglenda byli wtedy niezrównani. Wyjeżdżali na tor i lali najlepszych zawodników. To nie byli tylko Mauger i Briggs, ale i Michanek czy Verner. Dla nas to było niezrozumiałe, że nikt ich nie może pokonać.
Przyjeżdżał pan do nas w trudnym dla Polski okresie. Jak pan widział wówczas Polskę i społeczeństwo w czasach komunizmu?
Ludzie? Zupełnie inny styl życia. Bardzo skrupulatni, punktualni, praca od szóstej. W tamtych czasach nie mogłeś ot tak sobie zmieniać klubu, czy podróżować, więc w tej kwestii rozumiem polskich czy czeskich zawodników. To działało i na naszą stronę, bo my nie mogliśmy jeździć regularnie u was. Dużo się jednak zmieniło i bardzo miło się patrzyło na Polskę po tylu latach. Przyjeżdżałem tu z ramienia FIM. Oj! Pamiętam te oficjalne spotkania z przemowami, a potem bankiety, które się tu odbywały, potem każdy z nas był częstowany wódką, a ja sobie pomyślałem, o mój Boże, czego to takie mocne (śmiech).
Kogo uznałby pan za najlepszego partnera z toru? Z kim rozumiał się pan bez słów?
Było ich kilku, ale nie mogę pominąć George'a Huntera. Z Georgem znaliśmy się właściwie od początku mojej kariery. Najpierw byliśmy w Glasgow, potem w Wolverhampton. Ścigaliśmy się razem w Niemczech. Bert jeździł dla Edynburga. Dobrze mi się jeździło też z Ericem Boocockiem, z którym wspólnie ścigaliśmy się trochę w Australii. Dla mnie było ważne, żebym wiedział, czego mogę się po nim spodziewać, wtedy jechałem po przeciwnej stronie (śmiech). Było znacznie łatwiej się porozumieć, a z nimi bardzo dobrze to wychodziło.
Bert Harkins z dumą zakładał czapkę z pomponikiem i brał ze sobą szkocką flagę. Pan też?
Oczywiście, też zakładałem czapkę tartanową czy szkocką flagę, ale faktycznie Bert to bardzo eksponował. Jeździłem też pod flagą brytyjską, gdzie było trudniej się dostać do zespołu, wybór był większy i w pewnym sensie to wielki zaszczyt, by jeździć dla reprezentacji.
Brał pan udział w wielu eliminacjach do finału światowego, jednak nigdy nie znalazł się pan w czołowej szesnastce. Jak pan myśli, dlaczego?
Pamiętam rok 1970. Ten sezon zaczął się dla mnie źle, ze względu na złamany obojczyk. Jednak w całym sezonie jeździłem najlepiej spośród wszystkich, które miałem do tej pory. Przepadła mi jedna z rund kwalifikacyjnych, przez co nie osiągnąłem swojego celu. Eliminacje do finału światowego to była długa, żmudna droga. To nie tylko runda kwalifikacyjna, ale udział w 5-6 zawodach, więc w jakimś sensie przypominało GP.
Czy zmieniłby pan cokolwiek w swojej karierze, a może jest coś, czego pan żałuje?
(śmiech) Nie sądzę. Po prostu żużel to była dla mnie świetna forma spędzania czasu. Czułem się bardzo dobrze. Miałem wiele możliwości, by ścigać się w miejscach, gdzie wielu nie trafiło. Ścigałem się w Kairze, Abu Zabi, Australii, czy Nowej Zelandii.
A widzi pan Grand Prix, w miejscach, które gościły kiedyś żużel?
Abu Zabi byłoby całkiem realne, bo jest dużo miejsca by stworzyć stadion na takie zawody. Oni uwielbiają motosporty. Świetny pomysł i mam nadzieję, że kiedyś zostanie zrealizowany.
Odjechał pan wiele spotkań w różnych miejscach, a ten bieg bądź zawody, które najbardziej zapadły panu w pamięci, to...
Z ekipą Wielkiej Brytanii pojechaliśmy na zawody do Goeteborga. Nigdy jako Brytyjczycy nie wygraliśmy w Szwecji. Wtedy zdobyłem 15 punktów, a w ostatnim biegu rozwalił mi się motocykl. Miałem nadzieję na komplet, ale Ivan mnie przebił i miał 18. Ten tor bardzo mi pasował. W końcu przełamaliśmy złą passę. Niestety, kilka dni później pojechaliśmy na następny mecz. W jednym z biegów popełniłem błąd i podniosło mi motocykl, a na mnie najechał Bengt Jansson. Przejechał mi po kostce, co bardzo odczułem. Szybko zabrali mnie do pobliskiego szpitala, a lekarze mówili: "Nie możemy nic zrobić, musimy uciąć panu nogę". Menadżer osłupiał, krzyczał: "no co wy!" Na szczęście interweniował. Wzięliśmy karetkę, pielęgniarkę i pojechaliśmy do następnego szpitala 100 mil dalej. Tam już potrafili coś z tym zrobić. Wyobraź sobie moje zachowanie wtedy, byłem lekko zszokowany (śmiech).
Pana ulubione obiekty na których się pan ścigał?
Uwielbiałem jeździć na starym Manchesterze, tj. Hyde Road. Miał wiele linii jazdy, mogłeś nagle zmienić swoje zamiary i sporo na tym korzystałeś. Nie zapomnę toru w Sydney, wtedy to był ogromny tor, gdzieś na 560 metrów.
Co pan porabiał po zakończeniu kariery?
Początkowo byłem komisarzem technicznym w Anglii. Z czasem FIM zaprosiło mnie do udziału w komisji, co było dla mnie dużym wyróżnieniem, dzięki czemu mogłem uczestniczyć w zawodach międzynarodowych. Pełniłem w żużlu takie funkcje przez blisko 15 lat. Jednak i ten etap zakończył się. Oglądam żużel w telewizji, pojawiam się na stadionie. Cieszy mnie poziom żużla w Glasgow, zmierza to w dobrym kierunku. Miło, że pojawiają się imprezy międzynarodowe, ale na GP mamy jednak zbyt mały stadion.
Zobacz także:
Tym meczem otworzyli sobie bramę do Ekstraligi. Tak blisko nie byli potem przez 14 lat
W Lublinie go uwielbiali. Był skuteczny, walczył i potrafił pojechać, jak w beczce śmierci!