TOPR alarmuje po kolejnym śmiertelnym wypadku. Fatalny początek wakacji w polskich górach

Zdjęcie okładkowe artykułu: PAP / Grzegorz Momot / Ratownicy TOPR z Zakopanego
PAP / Grzegorz Momot / Ratownicy TOPR z Zakopanego
zdjęcie autora artykułu

Lipiec rozpoczął się w górach dość kiepsko. 6 lipca około południa do siedziby TOPR dociera informacja o poważnym wypadku na Orlej Perci.

W tym artykule dowiesz się o:

Turyści alarmują ratowników, że właśnie byli świadkami, jak jakiś człowiek oderwał się od skalnej ściany i spadł w kierunku Doliny Buczynowej. Niemal natychmiast poderwany zostaje śmigłowiec. Tym razem wędrujący samotnie turysta nie miał szczęścia. Spadając 300 metrów nie miał żadnych szans, by przeżyć. Okoliczności tragicznego zdarzenia nie są znane, ale wiadomo, że w miejscu wypadku nie było już pokrywy śnieżnej, a warunki atmosferyczne były bardzo dobre. W środę 10 lipca ratownicy dostają wezwanie w sprawie pracownika zajmującego się malowaniem słupków granicznych poza szlakiem, na grani pomiędzy Wrotami Chałbińskiego a Szpiglasowym Wierchem. On także nie miał szans na ratunek. Niestety takie telefony nie należą w Tatrach do przykrych wyjątków. Telefon ratowników TOPR praktycznie cały czas jest "gorący". Ratownicy mają ręce pełne roboty, a połączenia z turystami potrzebującymi pomocy - co zupełnie zrozumiałe - są najważniejsze. Z kolei po służbie toprowcy są tak wyczerpani ciągłymi akcjami, że nie mają ochoty dzielić się swoimi przemyśleniami.

Kilkanaście interwencji dziennie - W środę przez pięć godzin lataliśmy śmigłowcem i cały czas byliśmy wzywani do kolejnych turystów, którzy potrzebują pomocy. Niestety zdarza się, że dziennie mamy nawet kilkanaście interwencji - przyznaje ratownik TOPR i przewodnik górski, Grzegorz Bargiel.

W ostatnią niedzielę potrzebna była wyjątkowa mobilizacja całego TOPR, by jednego ze wspinaczy wyciągnąć z tzw. studni w Mnichu. Powodem wypadku okazał się brak odpowiedniej asekuracji. Wspinacz i tak może mówić o szczęściu, bo gdyby nie ono, mógłby spaść nie do 20-metrowej studni, a blisko 260-metrowym urwiskiem. W akcję zaangażowano wtedy 15 ratowników, wielu z nich ściągnięto z domów. Tym razem jednak można mówić o pełnym sukcesie, bo choć taternik doznał licznych obrażeń ciała, to jednak przeżył wypadek.

ZOBACZ WIDEO: "Prosto z Euro": Co z finałem i Marciniakiem? "Jest w żelaznej dwójce"

Podczas zeszłorocznych wakacji ratownicy TOPR byli wzywani do udzielenia pomocy aż 443 razy. W czasie trzech letnich miesięcy musieli interweniować więc niemal tyle samo razy, ile w sumie w dziewięciu pozostałych miesiącach. Niestety w tym roku sytuacja nie wygląda lepiej. Dobra pogoda i długi dzień nie oznaczają mniejszego zagrożenia na górskich szlakach. Choć sezon letni dopiero się rozpoczął, w Tatrach odnotowano już dwa śmiertelne wypadki.

Kiepska pogoda, czy brak sprzętu nie są przeszkodą dla turystów - Sytuacja jest bardzo zła. Mam wrażenie, że z każdym rokiem coraz gorzej - komentuje doświadczony ratownik TOPR i instruktor alpinizmu, Jacek Czech. - Chodzi przede wszystkim o świadomość turystów i ich przygotowanie do wyjścia w góry. Wypadki zawsze będą się zdarzały, ale wielu z nich dałoby się uniknąć, gdyby ludzie zachowywali zdrowy rozsądek. Coraz częściej jednak przyjeżdżają w góry nie po to, by miło spędzić czas, a przede wszystkim po to, by później chwalić się zaliczonymi szczytami. Przyjeżdżają na dwa dni i nie odpuszczają, nawet gdy warunki nie nadają się do turystyki. Uważają, że wycofanie się, czy zmiana planów mogłaby zostać odebrana w ich środowisku jako porażka. Nie interesuje ich kiepska pogoda, brak przygotowania, czy brak sprzętu - opowiada Czech. Poza poważnymi wypadkami, jak poślizgnięcia się na skałach, czy oderwania od stromych grzbietów górskich ratownicy mają także mnóstwo pracy przy omdleniach, czy kontuzjach mechanicznych turystów. Pozornie niegroźne skręcenie stopy sprawia, że w górach nawet doświadczona osoba staje się zupełnie bezbronna i musi skorzystać z pomocy. - Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkich wypadków da się uniknąć. Część z nich wynika z drobnych błędów jak potknięcia, czy zasłabnięcia podczas gorącej pogody i dużego wysiłku. Cały czas uczulamy jednak turystów, by lepiej planowali wyprawy i odpowiednio przygotowywali się do swoich wyzwań - dodaje Bargiel. - Niestety wielu turystów przecenia swoje możliwości. Spora część zgłoszeń dochodzi do nas w drugiej części dnia, gdy turyści są już mocno zmęczeni i pokonują trudne zejścia. Pomagamy każdemu, ale nasze siły też są skromne. Codziennie do dyspozycji mamy trzech ratowników patrolujących teren, czterech pracujących w śmigłowcu, a także po jednym w każdym ze schronisk. Bywa, że musimy ściągać do pomocy tych, którzy akurat mają wolne - przyznaje Jacek Broński, członek zarządu TOPR.

W słowackich Tatrach najwięcej ginie... Polaków Ratownicy podkreślają, że wiele możemy uczyć się choćby od Słowaków, wśród których wiedza na temat bezpieczeństwa w górach jest znacznie powszechniejsza, a efektem dużo mniejsza liczba wypadków na szlakach. U nas edukacja w tym temacie, a przede wszystkim świadomość zagrożenia i ostrożność, jest na znacznie niższym poziomie. - Jeszcze w styczniu mój kolega zwrócił uwagę na duże zagrożenie lawinowe grupie wspinającej się na Kopę Kondracką. Turyści zbagatelizowali tę uwagę, tłumacząc, że przecież idą po wyznaczonym szlaku. Niestety kilka minut później przysypała ich lawina i nie obyło się bez ofiar śmiertelnych. Zresztą odpowiedź "nic ci do tego” jako reakcja na ostrzeżenie od ratownika TOPR to częsty przypadek w naszych górach - opowiada Jacek Czech. On sam twierdzi, że zbyt dużo uwagi poświęcamy dyskusji na temat zastąpienia koni w drodze do Morskiego Oka, zamiast skupić się na wprowadzeniu systemu, który realnie mógłby przyczynić się do wzrostu bezpieczeństwa w górach i uratować życie nawet kilkudziesięciu osób rocznie. - Wystarczyłoby pilnować zachowania turystów i wprowadzić zakaz dla tych, którzy wybierają się w góry w złych warunkach, albo nie mają ze sobą odpowiedniego sprzętu. Być może brzmi to radykalnie, ale takie rozwiązanie stosują Słowacy i mają dobre efekty. Wśród naszych turystów panuje przekonanie, że są nieśmiertelni. Nie tak dawno załamałem ręce, gdy usłyszałem opowieść pani, która wspólnie z partnerem 14 godzin wchodziła na Rysy, a później 14 godzin schodziła, gdy zgodnie ze znakami ta droga powinna zająć mniej niż osiem godzin. Nie muszę dodawać, że zrobiła to zimą bez czekana i raków - dodaje Czech.

Przy tym wszystkim potrzebny jest także zdrowy rozsądek. Tego zabrakło jednemu z turystów. Gdy wszedł na szczyt zaczął nadawać rację na żywo dla swoich fanów. Tak mocno się zaangażował w transmisję, że po chwili potknął się o skałę i spadł w przepaść. Ratowników zaalarmowali zaniepokojeni widzowie, którzy zorientowali się, że transmisja zakończyła się w dość nietypowy sposób.

Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty

Czytaj więcej: Anglicy chcą więcej. Mówią o Marciniaku Ważna decyzja ws. Marciniaka

Źródło artykułu: WP SportoweFakty