Tomasz Mackiewicz i jego świt życia w Indiach. Jak wrócił do Boga

Archiwum prywatne / Helena Pyz / Na zdjęciu: Przyjaciel Heleny Pyz, miejscowy chirurg, usuwa Tomaszowi Mackiewiczowi narośl na skórze pod kolanem
Archiwum prywatne / Helena Pyz / Na zdjęciu: Przyjaciel Heleny Pyz, miejscowy chirurg, usuwa Tomaszowi Mackiewiczowi narośl na skórze pod kolanem

- Tutaj też jest heroina. Gdyby zaczął ćpać, na pewno u mnie by nie został. Albo sam by zwiał - opowiada nam misjonarka dr Helena Pyz. Do jej ośrodka dla trędowatych dzieci w Indiach przyjechał Tomasz Mackiewicz. Odkupić swoje winy.

W tym artykule dowiesz się o:

Rower kupił już na ziemi indyjskiej, normalnie w sklepie. Potem to był jego znak rozpoznawczy, lubił szpanować akrobacjami. Ponoć te popisy chłopaki z ośrodka wspominają do dzisiaj. - Zjeżdżał nim nawet po schodach. Był wirtuozem - wspomina Helena Pyz. Potem jednoślad zabrał nawet do Bangladeszu. Został po nim ten rower. O górach, o zdobywaniu szczytów jeszcze wtedy nie wspominał. Najważniejsze było, żeby powstać z życiowego dna.

Świt życia

To był 2000 rok, Tomasz Mackiewicz był już po odwyku od heroiny w Monarze. Spotkał profesora Witolda Kondrackiego, niewidomego matematyka, podróżnika. To on mu powiedział, żeby jechał na Wschód. Tam miał wrócić do równowagi. Pani Helena do dziś zastanawia się, jak to się stało, że Mackiewicz trafił właśnie do niej, do Ośrodka Rehabilitacji Trędowatych Jeevodaya. Reklam placówki nie było, internet ciągle w polskich domach był luksusem. Mackiewicz miał w kieszeni 400 dolarów. Podróż zaczął w Łysej Polanie, stamtąd ruszył na Słowację, przejechał do Rumunii, Turcji i Pakistanu. Łapał kolejne stopy, już w Indiach kupił ten swój rower.

Na zdjęciu: Boże Narodzenie 2000 r. Dr Helena Pyz, Tomasz Mackiewicz i student z Polski/ Archiwum prywatne Heleny Pyz
Na zdjęciu: Boże Narodzenie 2000 r. Dr Helena Pyz, Tomasz Mackiewicz i student z Polski/ Archiwum prywatne Heleny Pyz

Jeevodaya to po polsku "Świt życia". Ośrodek założył pod koniec lat 60. polski ksiądz i lekarz Adam Wiśniewski. Dr Helena Pyz przyjechała tam na misję w 1989 roku i już została. Mackiewicz, gdy stanął u jej progu, nie miał środków do życia, nie wiedział, czym jest trąd. Nie wiedział, co chce robić. Ale wiedział, że chce być potrzebny. Na pytanie, czy jego przeszłość z heroiną jej nie przeszkadzała, odpowiada pytaniem: - A dlaczego miała przeszkadzać, skoro to przeszłość?

I wyjaśnia: - Jego pobyt na pewno był formą wyrównania czegoś, co wcześniej w życiu zawalił. Przede wszystkim sobie. Ludzie muszą poprawiać swój własny obraz. A często nie potrafią wybaczyć sami sobie, gardzą sobą. To jest najgorsze, że nawet jeśli inni już ich zaakceptują, to oni sami dalej uważają się za tych gorszej kategorii. Choć Tomek, gdy do mnie przyjechał, już wychodził na prostą. Ten Monar dużo mu pomógł.

Żywopłot jakiego nie było

Był tym dzieciakom potrzebny. Był takim animatorem ciekawych zajęć. A to zagrał w piłkę, a to sam wymyślił grę. Pyz opowiada, że sypał pomysłami. Z dziećmi wiadomo jak jest. Gdy trzeba było rozdzielić bijących się chłopaków, stawiał się w roli rozjemcy.

- Robił wszystko, co młody człowiek robi bez konkretnego zajęcia. W tym czasie był tutaj Tomek, pewien matematyk i młoda lekarka. Panowie zajmowali się wszystkim na bieżąco. Do dziś dokładnie pamiętam, jak przycinali żywopłot naprzeciwko mojego biura. Po raz pierwszy był tak porządnie przycięty.

Misjonarka opowiada, że zaprzyjaźnił się z właścicielem warsztatu samochodowego w Raipurze i jeździł tam mu "pomagać". Ponoć pokazywał mu swoje techniki malowania samochodów. Był taką złotą rączką.

Opowiada: - Tomek i potem inny student z Polski mieszkali w internacie dla chłopców, ale mieli osobny pokój z łazienką. Taki gościnny pokój. Zwyczajne żelazne łóżko, materac, poduszka, prześcieradła, koce. Stół tam mieli, a ubrania wieszali na gwoździach. Przez pokój był przeciągnięty sznur do suszenia ubrań (pranie ręczne w misce i wiaderku) – tyle. Jadaliśmy wtedy razem w moim "biurze", nie było osobnej jadalni, a tu miałam duży stół. Zdarzały nam się długie, nocne Polaków rozmowy, a to z kolei na werandzie przed moim biurem…

Też by poszedł do spowiedzi

W Indiach, w kulturze wschodu, zbliżył się też do Boga. Helena Pyz nie ma wątpliwości, że w sensie katolickim alpinista się wówczas nawrócił: - Kiedy przyjechał do Jeevodaya, nie wykazywał żywszego udziału w życiu kościoła katolickiego. Przychodził na poranną mszę i na wieczorną modlitwę razem z chłopcami i tyle. Pod koniec października kończył się właśnie Rok wielkiego Jubileuszu 2000 i wtedy jakoś zapragnął powrotu do praktyk religijnych. Co - tak dokładnie - poruszyło jego sercem, nie wiem - opowiada.

I dodaje: - Choć Tomka określiłabym jako otwartego, ciekawego świata i ludzi to na pewno nie jako wylewnego, łatwo opowiadającego o swoich osobistych sprawach, a już z pewnością nie dzielił się przeżyciami. Niemniej w dniu zapowiedzianej spowiedzi dla wszystkich (na stałe był 1 ksiądz, zaprosił jeszcze 2 czy 3 do pomocy) przed zakończeniem Roku Świętego, roku szczególnych łask, przyszedł do mnie ze stwierdzeniem: "Też bym poszedł do spowiedzi, ale nie umiem po angielsku". Poprosiłam jednego z księży, którego znałam, wyjaśniłam problem i jakoś sobie dali radę… No i już do końca pobytu Tomek korzystał w pełni z sakramentów, z codziennej Eucharystii .

Tomasz Mackiewicz był w Indiach około 7 miesięcy z przerwą na wizytę w Bangladeszu. W Jeevodaya planował roczny pobyt, ale gdy wracał z Bangladeszu, dostał już tylko wizę miesięczną.

Pyz: - Śledziłam potem jego "karierę" górską w mediach. Kiedyś w jakimś wywiadzie przyznał się do naszej znajomości, wspomniał swój pobyt w Jeevodaya. Trafiliśmy na siebie ponownie chyba na Facebooku, nawet nie pamiętam, kto na kogo, ale to raczej on odezwał się do mnie. Ja nie zapraszam do takiej znajomości, bo to dla mnie tylko źródło informacji. Ale może akurat tam trafiłam i coś skomentowałam? Nie mieliśmy bliższych kontaktów po jego powrocie do Polski, czasem od wspólnych znajomych docierały informacje, co porabia.

Tomasz Mackiewicz dopiero za siódmym razem zdobył pakistański szczyt Nanga Parbat. To było jego marzenie, obsesja. Z góry już nie zszedł.

Helena Pyz: - Do mnie przyjechał z własnej woli, realizował jakieś swoje ówczesne marzenie. Pomagał ludziom.

Źródło artykułu: