Denis Urubko: Nie jestem dobrym człowiekiem

- W nocy te obrazy wracają. Widziałem, jak lina skręciła się na kamieniach, jak spadł. To są takie emocje, które wchodzą do środka, ciągle czuję ból - mówi Michałowi Kołodziejczykowi Denis Urubko, zdobywca wszystkich ośmiotysięczników świata.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Denis Urubko w studiu WP WP SportoweFakty / Na zdjęciu: Denis Urubko w studiu WP

Z powodu zagrożenia epidemią koronawirusa, apelujemy do Was, byście unikali dużych skupisk ludzkich, uważali na siebie, poświęcili czas sobie i najbliższym. Zostańcie w domu, poczytajcie. Pod hasztagiem #zostanwdomu będziemy proponować Wam najlepsze teksty WP SportoweFakty z ostatnich lat.

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Wierzy pan w boga?

Denis Urubko, himalaista: Nie. Wszystko się kiedyś kończy, życie też. Nie mamy energii, żeby to zatrzymać, nie mamy takiej siły. Wszystko, co się dzieje, na co mamy wpływ, to efekt pracy naszego umysłu i naszych rąk. Realizujemy własne ambicje, pomysły. Jestem pragmatykiem. Jak się dzieje źle, to też boga nie wzywam.

Ludzie szukają w górach czegoś mistycznego.

A dla mnie to kawałki lodu i skał. Nie mogę z nimi porozmawiać, nawet nie próbuję. We wspinaniu nie ma u mnie religii. Kiedy myślę, co dały mi góry, to dochodzę do wniosku, że głównie dobrych ludzi, których miałem okazję spotkać. A później mogłem to wszystko jeszcze opisać, opowiedzieć, pokazać światu. Góry to wyzwanie, sport. Same w sobie nie stanowią dla mnie inspiracji, równie dobrze mogłoby to wszystko się dziać na jakimś gigantycznym stadionie. W jakimś koloseum. Wspinaczka to gra matematyczna.

ZOBACZ WIDEO Radosław Majewski największą gwiazdą Ekstraklasa Cup. "Te zawody są fajnym miksem"

Jak to matematyczna?

Nasza droga na szczyt zależy od planu, od naszego serca i pomysłu na to, jak tego dokonać. Oczywiście to duża sztuka tak wszystko rozpisać, żeby miało sens, ale ułożenie odpowiedniej strategii porównałbym do partii szachów. Trzeba mieć taktykę od początku do końca, przewidywać rzeczy, które mogą się wydarzyć, tak jak przewiduje się ruch przeciwnika. A później po prostu robić swoje i ufać swojemu przygotowaniu. Kocham góry, bo kocham moją pracę.

To jest pana praca?

Moją pracą jest wysiłek, by dotrzeć na szczyt. Odpowiedni trening, dobór sprzętu, podejmowanie decyzji - wszystko ma wpływ na to, czy się uda. Ale to nie jest praca dla pieniędzy, tylko pasja. Pieniądze są daleko, bo jak robisz coś dla nich, jak cię motywują i nakręcają, to nie masz szans na sukces. Góry to kwestia rozumu, ale też duszy. Musisz mieć chęć zrobić kolejny krok, musisz lubić też rywalizację. Ja chciałem robić coś lepiej niż inni, to była moja inspiracja. Pieniądze przychodzą później - z książek, prelekcji, wykładów, ale jeśli o tym wszystkim pomyślisz na ośmiu tysiącach metrów, to jesteś stracony.

Góry cenią indywidualistów czy to sport zespołowy?

Zespołowy. Kilka dni temu rozmawiałem z Piotrem Tomalą o następnej wyprawie na K2. Zastanawialiśmy się, z kim podjąć się tego zadania, kto by się przydał, kogo potrzebujemy, kto będzie miał pozytywny wpływ na to, by przeprowadzić ostateczny atak. To była rozmowa o świetnych sportowcach, o Adamie Bieleckim, Marcinie Kaczkanie, Rafale Froni. Dobór odpowiednich ludzi przed wyprawą to klucz do sukcesu.

Góry to wzywanie, sport. Same w sobie nie stanowią dla mnie inspiracji, równie dobrze mogłoby to wszystko się dziać na jakimś gigantycznym stadionie. W jakimś koloseum. Wspinaczka to gra matematyczna.

Jest pan łatwy we współpracy?

Teraz tak, ale przez długie lata było ciężko. Taki wojskowy byłem, młody, za bardzo konkretny może. Jako 25-latek miałem wiele ograniczeń społecznych, byłem zamknięty. Później spotkałem Simone Moro, który bardzo wiele dobrego mnie nauczył. Skorzystałem na tej relacji, zrozumiałem, jak ważne są kontakty nie tylko z kolegami i koleżankami, ale też ze sponsorami i mediami. Drugą osobą, która mnie odmieniła, był Mario Curnis. Kiedy dwadzieścia lat temu walczyliśmy o tytuł "Śnieżnej Pantery", zdobywając pięć siedmiotysięczników leżących w granicach starego Związku Radzieckiego, przeszedłem szkołę życia. Mario to specyficzna osoba, przy nim wiele zrozumiałem, nie tylko o górach, ale też o ludziach. Nabrałem szacunku dla grupy, dla koleżeństwa.

Podczas ostatniej polskiej zimowej wyprawy na K2 odłączył się pan od zespołu i ruszył samotnie na szczyt. To było koleżeńskie?

Oczywiście, że tak. Trzeba się tylko zastanowić, dlaczego to zrobiłem i w jaki sposób. Zdjąłem odpowiedzialność z kolegów, nie chciałem ich niczym obarczać, nie potrzebowałem asekuracji. Podjąłem taką decyzję sam i wiedziałem, jakie wiąże się z tym ryzyko. Dla mnie zdobycie szczytu było odpowiedzialnością nie tylko przed innymi uczestnikami wyprawy, ale też przed wszystkimi Polakami i sponsorami naszej wyprawy. Nie chciałem, żeby inni wiedzieli, gdzie jestem, rozłączyłem się. Nie było tak, jak później mówiono, że potrzebowałem wsparcia. To były nieprawdziwe stwierdzenia, bo nikt nie mógł mi pomóc na tej grani i na tej wysokości. Tylko ja i Adam Bielecki byliśmy odpowiednio zaaklimatyzowani. Ale ruszyłem sam, na własną odpowiedzialność.

Przeczytaj także: Natalia Partyka: Nie drażni mnie, gdy ktoś zerka

Krzysztof Wielicki, kierownik Narodowej Zimowej Wyprawy na K2, miał panu to za złe.

Spotkaliśmy się w Monachium na początku lutego. Porozmawialiśmy trochę o sporcie, o tym jak będzie zorganizowana następna wyprawa. Piliśmy kawę, jego żona coś przygotowała. O życiu też porozmawialiśmy.

Kiedy odłączył się pan od zespołu, w Polsce stał się pan "Ruskiem". Kiedy uczestniczył pan w akcji ratunkowej na Nanga Parbat, był pan Polakiem. To bolało?

W ogóle mnie to nie obchodziło, bo we mnie nic się nie zmieniło. Czy gdybym zdobył szczyt, to byłbym jeszcze kimś innym? Miałem szczęście, że wróciłem cały, a moje relacje z zespołem były poprawne.

A kim właściwie pan się czuje - Polakiem, Rosjaninem, Kazachem?

Nie odpowiem na to pytanie jednoznacznie, bo jednoznacznie nie czuję się związany z żadnym krajem. Mieszkam we Włoszech i w Polsce, ale we Włoszech mam tylko kartę pobytu. Kiedy po kilku latach życia w Kazachstanie wróciłem do Rosji, zrozumiałem, że Rosjaninem także raczej nie jestem. A Kazachstan był mi potrzebny do wspinania, do treningu. Wtedy byłem młody i potrzebowałem tylko kawałka chleba i możliwości, żeby iść z kolegami w góry. Rozpadał się Związek Radziecki, powstawały nowe kraje, a ja mieszkałem w Kazachstanie bez paszportu, tylko z małym dokumentem od armii. Możliwość dostania się do wojska była dla mnie szansą realizowania pasji. To był świetny trening.

Ale jak się dostaje do armii jakiegoś kraju bez paszportu?

Kiedy upadał Związek Radziecki, panował wielki chaos, a tak naprawdę wiele osób nie wiedziało, kim jest, bo nie znało innego życia. Istniała możliwość dostania się do armii z paszportem radzieckim. Nie byłem Kazachem, ale załatwiłem sobie bilet do wojska, a po sześciu latach wystąpiłem o obywatelstwo. Nie była to łatwa droga, ale mi się udało. Obywatelstwo rosyjskie po powrocie do Rosji uzyskałem za to bardzo szybko, bo przecież w tym kraju się wychowywałem i tam mieszkała moja rodzina. Paszport rosyjski ułatwił mi z kolei później ubieganie się o polskie dokumenty. Od dzieciństwa w pamięci miałem jednego Polaka. To Bronisław Piłsudski, badacz kultur Dalekiego Wschodu - na Sachalinie, gdzie się wychowywałem, był bardzo popularny.

Ma pan w sobie coś polskiego?

Tydzień temu w Grodzisku Mazowieckim miałem prelekcję, na której jedna z uczestniczek zapytała mnie, czy Tomasz Mackiewicz był bohaterem czy ryzykantem. Odpowiedziałem, że miał coś z tego i z tego, więc był awanturnikiem. A że ja także jestem awanturnikiem, to jestem Polakiem.

Czy to prawda, że przez całą drogę do Elisabeth Revol i Mackiewicza nie zamieniliście z Adamem Bieleckim nawet słowa?

Nie no, parę słów zamieniliśmy, ale rzeczywiście więcej mówił do radia i kolegów, którzy byli na dole. My nie mieliśmy czasu gadać. Liczyła się tylko praca, każda minuta, sekunda. Ciągle byliśmy w ruchu, wiedzieliśmy, że potrzebna jest pomoc. Szedłem w lewo, Adam szedł za mną, później Adam prowadził, czekał na mnie, to była świetna współpraca. Patrzyliśmy, jaki dzieli nas dystans, szliśmy po linach. Mnie specjalnie nie dziwiło to, że nie rozmawiamy, bo znaliśmy zasady. Jadąc samochodem, też nie rozmawia pan z innymi kierowcami - są przepisy ruchu drogowego, powinno wystarczyć.

Był czas na strach?

Nie czuję strachu. Kiedy tylko wysiedliśmy ze śmigłowca, wiedzieliśmy, że to wyścig. Zmienialiśmy się na prowadzeniu, ale nie ścigaliśmy się ze sobą, walczyliśmy o czyjeś życie, a nie o zwycięstwo. Byliśmy razem, jak dwie ręce z jednego ciała. Rozumieliśmy wszystko, bez słów. Trzeba było dotrzeć do tej kobiety, a później do Tomka. Od początku chcieliśmy po niego iść, ale kiedy spotkaliśmy Revol, wiedzieliśmy, że nie ma to sensu. Gdybyśmy ruszyli dalej, ona by zginęła, a Tomek leżał gdzieś w szczelinie, dowiedzieliśmy się, w jakim stanie był, kiedy ostatnio widział się z Elisabeth. Podjęliśmy trudną decyzję, ale rozsądną.

Przeczytaj także: Artur Wichniarek: Nauczyłem się pokory

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×