Marcin Świerc: Ślązak, który został władcą Alp. Za rok czeka go największe wyzwanie w życiu (wywiad)

Archiwum prywatne / Jan Nyka Photography/Archiwum Marcina Świerca / Na zdjęciu: Marcin Świerc po zwycięstwie w biegu TDS
Archiwum prywatne / Jan Nyka Photography/Archiwum Marcina Świerca / Na zdjęciu: Marcin Świerc po zwycięstwie w biegu TDS

Wyobraź sobie, że polski kolarz triumfuje w Tour de France. Śmiało można porównać do tego sukces Marcina Świerca w słynnym biegu TDS. 33-latek ze Śląska ma teraz jeszcze ambitniejszy cel: wygrać UTMB, najbardziej prestiżowy ultramaraton górski.

W tym artykule dowiesz się o:

Trzy magiczne litery - TDS ("Sur les Traces des Ducs de Savoie", czyli "Bieg śladem władców Sabaudii"). 122 kilometry po alpejskich szczytach. 7300 m przewyższeń. 33 godziny limitu czasowego. Najtrudniejsza trasa ze wszystkich biegów odbywającego się na przełomie sierpnia i września festiwalu Ultra-Trail du Mont-Blanc. Marcin Świerc pokonał TDS w 13 godzin i 24 minuty. Zrobił to najszybciej z grona prawie 1800 zawodników, którzy wyruszyli z włoskiej miejscowości Courmayeur do francuskiego Chamonix. Zwyciężył po pasjonującej końcówce, w której ograł biegaczy z USA i Rosji.

W Polsce Świerc ma status guru wśród biegaczy górskich. Od lat jest zawodnikiem reprezentacji, wielokrotnym mistrzem kraju, zwycięzcą m.in. Biegu 7 Dolin czy Biegu Rzeźnika. Wydarzenia z tego roku wynoszą go do rangi gwiazdy światowej. W 2018 r. został pierwszym Polakiem w dużym, międzynarodowym zespole - BUFF Pro Team. Wszyscy najwięksi tego sportu muszą się z nim liczyć. Gdy rok temu zajmował drugie miejsce w CCC (innym biegu w ramach festiwalu Ultra-Trail du Mont-Blanc), na mecie przedstawiono go jako… "Polish Power". Teraz wszyscy bez zająknięcia wymawiają jego nazwisko. Biegacz z Lisowic - miejscowości na Śląsku, położonej w powiecie lublinieckim - sięgnął gwiazd, ale na tym poprzestawać nie zamierza. Wyznaczył sobie jeszcze ambitniejszy cel. Świętego Graala górskich ultramaratonów.

Michał Fabian, WP SportoweFakty: Zwycięstwo w TDS to jak triumf w maratonie w Nowym Jorku czy w Bostonie?

Marcin Świerc (zwycięzca TDS, wielokrotny mistrz Polski w biegach górskich): Albo w kolarstwie wygrana w Tour de France.

Zacząć wolniej, na dalszych miejscach, pilnować czołówki i zaatakować na koniec - taka była pana taktyka na TDS?

Chciałem dobrze zacząć i nie przeszarżować. W ultra bardzo ważne jest, by wykorzystać dyspozycję dnia jak najlepiej się da. Ruszyłem, jak na siebie, bardzo spokojnie, starałem się przez pierwsze godziny rozgrzewać, pilnować czołówki. Przeważnie miałem ok. 2-3 minuty straty do prowadzącego. Najwięcej chyba ok. 8 minut. Wiedziałem, że jestem blisko. Później okazało się, że bardzo blisko. Dopiero 3 kilometry przed metą uświadomiłem sobie, że mogę to wygrać.

Końcowy odcinek był pana popisem. Najpierw "połknął" pan Amerykanina Dylana Bowmana, a następnie prowadzącego Rosjanina Dimitrija Mitiajewa. Niektóre kilometry pokonywał pan w niesamowitym - jak na ultramaratony górskie - tempie, ok. 3:30 na kilometr.

Na ostatni punkt kontrolny, 8 km przed metą, przybiegłem jako drugi. Wymieniłem "czołówkę", zatankowałem wodę i w tym momencie minął mnie Amerykanin Bowman. Powiedziałem sobie: "No przecież nie dam mu się teraz wyprzedzić!". Wiedziałem, że jest mocny, ale jeżeli jest szansa powalczyć o drugie miejsce, no to walczymy. Bardzo szybko odrobiłem do niego stratę, zrównałem się z nim i jeszcze przyspieszyłem. Stwierdziłem, że zrobię długi finisz, żeby nie mógł tego wytrzymać. Udało się, odpadł, a za chwilę okazało się, że jestem tuż za Rosjaninem. Było ciemno, jeszcze go nie widziałem, ale potem pojawiła się lampka. Mówię: "Kurczę, mam Dimitrija". Okazało się, że bardzo szybko go dopadłem, włączyłem od razu trzeci bieg i jeszcze mu dołożyłem. Trzy kilometry przed metą byłem pierwszy. Na koniec jeszcze "ogień" i wygrałem!

Wbiegł pan na deptak w Chamonix z polską flagą. Jakie emocje panu towarzyszyły? Pojawiły się łzy?

No jasne. To była ogromna frajda. Satysfakcja za te wszystkie lata wyrzeczeń. Trenuję ciężko od 16 lat. Z każdym rokiem moje doświadczenie procentuje, to widać. Ta chwila w Chamonix warta była tych 16 lat pracy. Cieszę się, że mogłem zrobić tyle radości Polakom, którzy albo byli na miejscu, albo śledzili transmisję w telewizji internetowej, albo odświeżali wyniki w internecie. To było fantastyczne.

Na pana stronie internetowej jest podpowiedź dla obcokrajowców, jak należy wymawiać pana nazwisko - "Marcheen Shviertz". W Chamonix pani, która witała na mecie biegaczy, zrobiła to niemal perfekcyjnie. "Marcin Świerc z Polski! Gratulacje, Marcin" - mówiła. Nauczyli się!

Chyba Chamonix mi służy. Już trochę się tam zadomowiłem. W zeszłym roku startowałem w CCC - innym z biegów w ramach festiwalu Ultra-Trail du Mont-Blanc. Zająłem drugie miejsce. W tym roku wygrałem. Mam nadzieję, że za rok też powalczę na głównym dystansie, czyli w UTMB.

Zobacz, jak Marcin Świerc wbiegł na metę TDS w Chamonix

Start biegu UTMB odbędzie się 30 sierpnia 2019 r., ale pan już rozpoczął przygotowania. Niedawno wrócił pan z rekonesansu we Francji, Włoszech i Szwajcarii.

Chciałem zrobić rekonesans trasy, żeby mój organizm, a przede wszystkim moja głowa - bo to dla niej będzie największe wyzwanie - wiedziała, co ją czeka za rok. Żeby już teraz trawiła to, co będzie się działo i jak mam do tego podejść. Zarówno treningowo, jak i psychicznie. Mam nadzieję, że to zaprocentuje.

UTMB to najdłuższy (171 km) i najbardziej prestiżowy bieg festiwalu Ultra-Trail du Mont-Blanc. W porównaniu z TDS - ok. 50 km więcej i dodatkowe 3000 m przewyższenia. Podczas rekonesansu przemierzył pan trasę w całości. Na co zwrócił pan uwagę?

Przebiegłem ją odcinkami. Najdłuższy, do Courmayeur, wynosił 50 kilometrów. Trudności na pewno są. Wiem, które elementy będą w nocy, a które w dzień. Bardzo trudny jest na przykład zbieg do Courmayeur. Bardzo wąski. Są długie podejścia, jest kilka momentów w nocy, które będą wymagały czujności. Teren jest trudny technicznie. Nocka będzie bardzo ważna, bo organizm nie dość, że będzie skupiony na biegu, to jeszcze podwójnie wyczulony. "Czołówka" jest super, ale jednak w nocy organizm pracuje dwa razy ciężej.

Co będzie kluczem do sukcesu w UTMB?

Jak już wspomniałem, musi podołać głowa. W ten jeden dzień wszystko musi zagrać idealnie. To będzie wysiłek przez 20-21 godzin. Takiego dystansu jeszcze nie biegłem. Na pewno muszę więcej czasu spędzić w górach. Zadbać bardziej o pewne rzeczy - np. o regenerację. Trening treningiem, ale najważniejsze, żeby odpocząć. Po to, by kolejny trening był bardziej efektywny. Przetrenować można się bardzo szybko. Widzę to po innych biegaczach. Stawiam bardziej na jakość treningu, a nie na ilość. Jestem pozytywnie nastawiony. Wszystkie ręce na pokład! Będę współpracował z kilkoma specjalistami z Polski i z zagranicy. Mam nadzieję, że wszystko się uda i za rok powalczę na tym najdłuższym dystansie.

Tegoroczny triumfator UTMB Francuz Xavier Thevenard pokonał trasę w 20:44:16. Wspomniał pan o biegu przez 20-21 godzin. Brzmi to jak zapowiedź walki o zwycięstwo.

Nie chciałbym tego mówić. Przed TDS też nie mówiłem, że jadę po zwycięstwo. Chciałbym powalczyć z samym sobą i dać z siebie 100 procent. Na pewno ten rok będzie wymagał nie tylko ode mnie zaangażowania, ale również od moich bliskich - żony, rodziny. Na sukces składają się nie tylko moje roboczogodziny, ale także wszystkich wokoło. Chcę mieć świadomość, że zrobiłem wszystko co w mojej mocy.

Pana żona, Barbara, także startuje w biegach górskich. Dzieląc tę samą pasję, doskonale pana rozumie. Jej wsparcie jest nieocenione?

Ogromne. Gdyby nie Basia, nie byłbym w tym miejscu, w którym jestem, wiele rzeczy by mi się nie udało. W tym roku zrobiłem duży postęp. Niedługo mamy pierwszą rocznicę ślubu. Pojechaliśmy nad morze, by tam ją świętować. Będzie wreszcie czas na odpoczynek, a także na logistykę, planowanie przyszłego sezonu. Główny cel to UTMB, ale szukam także innych startów, które pozwolą mi sprawdzić, czy mój trening będzie szedł w dobrym kierunku.

Marcin Świerc z żoną Barbarą na mecie biegu TDS. Fot. Archiwum Marcina Świerca/Jan Nyka Photography
Marcin Świerc z żoną Barbarą na mecie biegu TDS. Fot. Archiwum Marcina Świerca/Jan Nyka Photography

Choć do startu w UTMB pozostało jeszcze 11 miesięcy, nie zamierza pan zaniedbywać żadnego szczegółu.

Przez 16 lat staram się podchodzić do tego coraz bardziej profesjonalnie. W tym roku szczególnie. Jestem w międzynarodowym zespole Buff Pro Team, zostałem ambasadorem Columbii (Columbia Sportswear - amerykańska firma produkująca stroje i obuwie sportowe - przyp. red.). Mogę już zdradzić małą niespodziankę. Spotkałem się niedawno z przedstawicielami Columbii. Na przyszły rok - na UTMB - przygotują dla mnie specjalny but. Stawiają na mnie, co mnie bardzo cieszy.

Jak będzie to wyglądać od strony technicznej?

Będzie wykonany odlew mojej stopy. Oprócz tego już złożyłem swoje uwagi do różnych modeli Columbii. Stworzony zostanie mój wymarzony but, który pomoże mi powalczyć na UTMB. To w Polsce nowość. Jeszcze chyba się nie zdarzyło, żeby jakiś biegacz miał zaprojektowany but. To pokazuje, jak profesjonalne jest podejście moich partnerów. Otrzymuję od nich fajne wsparcie.

Odpowiedni trening, właściwie dobrany sprzęt. A co z odżywianiem?

Biegi ultra to jest trochę konkurs jedzenia i picia. Kto ma energię, ten leci i walczy. Jeśli zapomnimy o nawadnianiu, spożywaniu kalorii, to organizm szybko straci energię. W górach, gdzie średnia wysokość wynosi 1800 m n.p.m., to robi różnicę. Trzeba o tym pamiętać. Mam swoją specjalną dietę, ale tak naprawdę jest to praca całoroczna. To nie tak, że tylko zawody są ważne. Trzeba uczyć się jeść także na treningach. Żeby później przebiec ponad 20 godzin w dobrej kondycji.

Po jakie posiłki sięga pan w trakcie wielogodzinnego biegu?

Mam magiczne posiłki, gumijagody i takie inne (śmiech). Mówiąc poważnie, na TDS były dwa punkty - na 50. i 97. kilometrze, gdzie czekała na mnie Basia. Zjadłem kaszę jaglaną z dżemem domowej roboty, uzupełniłem elektrolity. Między punktami przyjmowałem żele energetyczne. Tyle mi wystarczy.

Śledząc przebieg tegorocznego festiwalu Ultra-Trail du Mont Blanc, nie sposób nie wspomnieć o pechu słynnego Kiliana Jorneta. Krótko przed biegiem użądliła go pszczoła. Zdecydował się biec, ale musiał się wycofać. Wielomiesięczne przygotowania poszły na marne…

Takie jest ultra! Prozaiczne rzeczy odgrywają czasami dużą rolę. Komuś wkładka się podwinie, komuś sznurówka się rozwiąże. To naprawdę duże szczęście, jak się nic nie stanie. Patrząc z perspektywy czasu, fajnie, że powalczyłem na tym TDS, ale miałem też naprawdę dużo szczęścia. Górę szczęścia, że to wszystko ułożyło się dla mnie tak pozytywnie.

Wracając do pana rekonesansu przed UTMB, zamieścił pan w mediach społecznościowych nagranie, na którym widać moment zejścia lawiny. Wyglądało to bardzo groźnie.

Kończyłem trening na odcinku w Szwajcarii - 30 kilometrów w La Fouly. Patrzymy za siebie, a tu się góra sypie. Na szczęście pokazałem to z dalekiej perspektywy. Dobrze, że nas tam nie było. Mam nadzieję, że nikogo tam nie było... Można zobaczyć, jaka jest siła gór. Góry są jednak niebezpieczne, w tym roku nawet w Tatrach było kilka wypadków biegaczy. To jest chwila-moment. I nas nie ma.

Czy po pana zwycięstwie w TDS rozpocznie się w Polsce boom na biegi górskie?

Zainteresowanie już jest bardzo duże. Mamy coraz więcej imprez, festiwali. To cieszy, fajnie, że mogę dołożyć do tego swoją cegiełkę. Moim zdaniem popularność biegów górskich dopiero będzie rosła. Na UTMB było 300 Polaków, myślę, że będzie ich jeszcze więcej.

Biegi górskie mogą stać się kiedyś dyscypliną olimpijską?

ITRA i WMRA (międzynarodowe organizacje biegów górskich - przyp. red.) razem dążą w tym kierunku, będą wspólne mistrzostwa świata. Myślę jednak, że za mojej kariery na pewno nie będzie tej dyscypliny na igrzyskach. To wymaga czasu i zaangażowania środków finansowych. Biegi górskie są na pewno popularne, ale muszą być popularne na wszystkich pięciu kontynentach. To jeszcze daleka droga. Cieszy mnie natomiast co innego: młodsi biegacze mają coraz lepiej. Gdy zaczynałem swoją przygodę, nie mogłem liczyć na wsparcie od sponsorów. Teraz młodzi mogą je dostać, mają zapewniony lepszy start.

Biegać zaczynał pan w 2002 r. i to wcale nie w górach. Mając 16 lat, przebiegł pan półmaraton w Żywcu z wynikiem 1:27. Dlaczego z czasem zrezygnował pan z biegów ulicznych?

Myślę, że na ulicy nie miałem szans. Bardzo późno zacząłem trenować. Jak miałem 21 lat, to po raz pierwszy zobaczyłem bieżnię. Gdy biegałem w Lublińcu, to nie miałem trenera. Niby miałem talent, ale jednak nikt tego nie zauważył. Gdybym zaczął wcześniej, gdyby ktoś mnie zobaczył i mi pomógł, byłoby pewnie inaczej. Sam musiałem o wszystko walczyć. Musiałem iść na studia, żeby się dowiedzieć, jak trenować. Niczego jednak nie żałuję.

Wybrał pan góry, bo…

Trochę już miałem dosyć ulicy, miasta. Jestem chłopak ze wsi, wolę naturę. Ludzie, którzy biegają po ulicy, strasznie się podniecają tymi sekundami. Że poleciał 10 sekund szybciej na 10 km albo maraton zrobił minutę szybciej. Okazuje się, że na kilometrze to tylko 1-2 sekundy różnicy, a biegacze tak się tym jarają... W górach tego nie ma. Jest za to frajda. Fajnie, że można w nich pobyć, pobiegać, powalczyć z samym sobą. Każdy wyznacza sobie swoje szczyty, jest zdany trochę na siebie. A na ulicy - ciągle ten sam krok biegowy, ciągle asfalt. Wybrałem góry, jest dobrze.

W górach startuje pan od 2007 r.

Pierwsze zawody wygrałem, drugie wygrałem, trzecie - eliminacje do kadry - też wygrałem. Byłem taki podjarany, że… na mistrzostwach Europy się spaliłem. Przetrenowałem się, za dużo chciałem. To dało mi doświadczenie. Cieszę się, że tak się to potoczyło i moja przygoda z górami trwa do dziś.

Marcin Świerc podczas dekoracji w Chamonix. Fot. Archiwum Marcina Świerca/Jan Nyka Photography
Marcin Świerc podczas dekoracji w Chamonix. Fot. Archiwum Marcina Świerca/Jan Nyka Photography

Czyli na asfalcie już pana nigdy nie zobaczymy?

Niekoniecznie. Po 10 latach wystartowałem w tym roku w Półmaratonie Warszawskim (wynik 1:11:51 - przyp. red.). To był taki wybryk. Startowali moi zawodnicy (Marcin Świerc jest nie tylko zawodnikiem, ale także trenerem grupy biegaczy - przyp. red.), wyszło nawet fajnie. Okazało się, że nie jestem taki wolny. Zbliżyłem się do życiówki. Być może jeszcze kiedyś wystartuję w biegu ulicznym, zobaczymy. Teraz skupiam się na moim celu głównym, czyli UTMB.

Słyszeliśmy, że zamierza pan wkrótce wydać książkę.

Tak, już jest praktycznie wysłana do wydawnictwa, pozostały ostatnie poprawki. Książka - jej tytuł to "Czas na ultra" - ukaże się w styczniu. Będzie to takie ABC ultra w biegach górskich. Książka o treningu, o tym, jak się przygotować do biegu, jaki sprzęt zabrać. Także o mnie i o mojej historii.

ZOBACZ WIDEO: Krzysztof Wielicki: Tomasz Mackiewicz miał wspaniałą wizję, ale był postrzegany krytycznie

Źródło artykułu: