Materiały prasowe / Marcin Bodziachowski, legiakosz.com / na zdjęciu: Jakub Nizioł (nr 77), fot. Marcin Bodziachowski, legiakosz.com

Koszykówka. Z USA do Legii Warszawa. Jakub Nizioł: Idę dobrą drogą

Jakub Artych

Udało mi się podpisać kontrakt w ekstraklasie, byłem w USA na studiach. Tylko ciężką pracą doszedłem do tego gdzie jestem – mówi Jakub Nizioł, który wrócił ze Stanów Zjednoczonych i zagrał debiutancki sezon w Energa Basket Lidze.

Jakub Artych, WP SportoweFakty: Można powiedzieć, że był pan skazany na basket? Tata nalegał, aby poszedł pan tą drogą, czy sam połknął pan koszykarskiego bakcyla?

Jakub Nizioł, koszykarz Legii Warszawa:
Mój tata zawsze był koszykarzem, ale ze strony moich rodziców nigdy nie było żadnego nacisku, bym uprawiał sport. Kiedy byłem młodszy, grałem w piłkę, pływałem, grałem w tenisa ziemnego. Koszykówkę wybrałem - to był mój wybór, nie było żadnego nacisku w rodzinie. Rodzice zawsze wspierali mnie w tym co robię i kiedy powiedziałem, że chcę iść na koszykówkę, to zaprowadzili mnie na takie zajęcia.

W rozgrywkach młodzieżowych nazwisko taty nie ciążyło?

Wydaje mi się, że nie. Nie spotkałem się z tym, żeby ktoś mówił, że gram dlatego, że mój tata był koszykarzem. Albo, że z tego powodu gram więcej. Po prostu sportowo dawałem radę i tego najlepszym dowodem jest fakt, że udało mi się podpisać kontrakt w ekstraklasie, że byłem w USA na studiach. Tylko ciężką pracą doszedłem do tego gdzie jestem. Trenerzy na pewno nie forowali mnie ze względu na nazwisko.

ZOBACZ WIDEO: Mateusz Bieniek zawiedziony zakończeniem rozgrywek w Serie A. "Szkoda, bo byliśmy na pierwszym miejscu" 

Można powiedzieć, że pana kariera przebiegała wręcz wzorcowo. Grał pan w młodzieżowych reprezentacjach Polski, później z seniorami awansował do II ligi, spędził dwa sezony w drugiej lidze i po pobycie w USA, Jakub Nizioł zaliczył debiut w ekstraklasie i europejskich pucharach.

Mogę powiedzieć, że udało mi się trafiać do fajnych sportowo klubów. Teraz jestem w Legii, ale zaczynałem swoją koszykarską przygodę w Śląsku Wrocław, gdzie koszykówka zawsze była bardzo ważna. Później przeniosłem się do WKK Wrocław, pod skrzydła trenera Niedbalskiego, który jest jednym z najlepszych, a może nawet najlepszym, jeśli chodzi o grupy młodzieżowe w Polsce. Później udało mi się wyjechać do Stanów. Pierwszy rok spędziłem na uczelni Howard College w Teksasie, potem byłem przez trzy lata w pierwszej dywizji NCAA w Kaliforni (Cal Poly Mustangs). Teraz zaś jestem w Legii. To bardzo dobra droga, fajna przygoda i zobaczymy co przyniesie przyszłość.

Przed wyjazdem do USA, miał pan oferty z czołowych polskich klubów - Anwilu, czy Trefla. Nie kusiło, żeby zostać w Polsce, czy był pan zdecydowany co do wyjazdu za wielką wodę?
 
Rozmów z polskimi klubami nie było. Miałem świadomość, że kluby z ekstraklasy o mnie pytały, ale po rozmowach z rodzicami i innymi trenerami, zdecydowałem, że wyjazd do Stanów, w tamtym momencie był dla mnie najlepszym rozwiązaniem.

Jak odnalazł się pan, w zupełnie innym świecie, zupełnie sam, w dość młodym wieku?

Pierwszy rok na pewno nie był dla mnie łatwy. Chociaż miałem o tyle dobrze, że w pierwszej szkole, do której trafiłem było sześciu obcokrajowców. Oprócz mnie był Serb, z którym mieszkałem w pokoju, dwóch Francuzów i dwóch Turków. Więc nie było też tak, że byłem sam pośród Amerykanów od samego początku. Miałem też rodzinę zastępczą, która zajmowała się mną w weekendy, czy podczas Świąt, kiedy nie mogliśmy wrócić do swoich krajów. Ta rodzina bardzo mi pomagała, zresztą mam z nimi kontakt do teraz. Czułem się tam jak w domu. Później trafiłem do pierwszej dywizji, i w tamtym momencie wiedziałem co i jak wygląda w USA, było mi znacznie łatwiej, i czułem się zupełnie jak u siebie. 

Jak koszykarsko można ocenić drużynę Cal Poly Mustangs, w której występował pan w Kalifornii?

Sportowo w USA są na pewno dużo lepsze drużyny. Organizacyjnie uczelnia była na bardzo wysokim poziomie, wszystko było dopięte na ostatni guzik. Nigdy nam niczego nie brakowało. Wydaje mi się, że z tego też powodu sport w USA stoi na tak wysokim poziomie. Od najmłodszych lat, wszystko jest zorganizowane niemal jak w NBA.

Wcześniej zdecydował pan o powrocie do Polski po tym trzecim roku w Kalifornii. Nie myślał pan, żeby zostać tam trochę dłużej?

Po zakończeniu rozgrywek dalej chciałem kontynuować swoją karierę koszykarską. Miałem parę propozycji. Ta z Legii wydawało mi się bardzo fajna. To na nią zgodziłem się, i stało się tak, że po zakończeniu szkoły w USA, zdecydowałem się na powrót do Polski i grę w Legii. 

Przed przyjściem do Legii, mówił pan że przyjeżdża walczyć z Legią o play-off. Raczej nikt nie spodziewał się, że wygracie pięć meczu w Energa Basket Lidze.
 
Kiedy podpisywałem kontrakt w Legii, klub był po świetnym sezonie, w którym doszedł do play-offów i przegrał z Arką 2:3, po naprawdę świetnej serii. Na pewno nie spodziewałem się tego, że wygramy, na 8 meczów przed końcem sezonu zasadniczego, tylko pięć razy w EBL. Wydaje mi się, że w każdym klubie zdarzają się takie sezony, że czego by się nie próbowało, to po prostu nie idzie. Wydaje mi się, że to był właśnie taki sezon dla Legii. Po naprawdę znakomitym sezonie poprzednim, w którym zespół wszedł do play-off w dobrym stylu, były pokładane w nim nadzieje na kolejne rozgrywki, trafił się sezon, w którym ostatecznie trzeba było walczyć o utrzymanie.

Na następnej stronie przeczytasz o debiutanckim sezonie Nizioła w ekstraklasie oraz kontrowersji podczas konkursu wsadów w Pucharze Polski.

[nextpage]

Kontuzja, jakiej doznał pan pod koniec okresu przygotowawczego miała wpływ na dyspozycję na początku rozgrywek?

Jestem przekonany, że miała. Pamiętam swój pierwszy mecz po powrocie do zdrowia w Zielonej Górze, gdzie przegraliśmy różnicą 40 punktów. Sam zagrałem wówczas 20 minut, miałem 0/6 z gry i to nie był debiut, jaki sobie wymarzyłem. Bycie poza treningami i rotacją przez półtora miesiąca, to bez wątpienia wybija zawodnika z rytmu. Później do tego rytmu trzeba wrócić. Wydaje mi się, że po tej pauzie, miałem kilka meczów słabszych, ale w miarę powrotu do formy, mecze wyglądały już dużo lepiej w moim wykonaniu.

Przez pierwszy miesiąc grywał pan po 20 minut w meczu. Dopiero od spotkania w Stargardzie ze Spójnią, pana średnia minut zaczęła spadać. Czym to było spowodowane?

Przed meczem w Stargardzie nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. To jest sport, taka była decyzja trenera, a ja musiałem się z nią pogodzić. Dalej pracowałem na treningach, tak jak czyniłem to też wcześniej, czyli ciężko. Zasuwałem na swoje minuty, nie opuszczałem głowy i po pewnym czasie "minuty" dla mnie wróciły. Po trzech-czterech spotkaniach, w których grałem wyraźnie mniej, w Lublinie znów dostałem szansę, i wydaje mi się, że zagrałem fajny mecz. Wtedy też, lekki kryzys w środku sezonu został zażegnany.

A poziom Energa Basket Ligi - czy był taki, jakiego się pan spodziewał? Wcześniej nie miał pan okazji grać w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce.

Było to, czego się spodziewałem, jeśli chodzi o poziom naszej ligi. Zawodnicy są na wysokim poziomie. Na pewno jest to bardziej fizyczna liga od ligi akademickiej w USA. To była największa różnica. Musiałem dopasować się do takiej gry, ale zupełnie mnie to nie zaskoczyło. Tego się właśnie spodziewałem. Teraz będę ciężko pracował, aby kolejny sezon był jeszcze lepszy.

Ominęła pana Liga Mistrzów, grał pan za to w FIBA Europe Cup. Występy w europejskich pucharach i duża częstotliwość spotkań i wyjazdów, miała wpływ na słabsze wyniki Legii w EBL?

W lidze szło nam topornie, ale wydaje mi się, że nie do końca była to wina udziału w europejskich pucharach. Może i w pucharach nie szło nam jakoś super, ale przegrywaliśmy te spotkania różnicą jednego, dwóch punktów. Później namnożyła się seria porażek ligowych, i wydaje mi się, że straciliśmy kontrolę nad tym co się dzieje. Granie dwóch meczów w tygodniu nie wydaje mi się problemem. Sam miałem z tym styczność już w NCAA, gdzie gra się właśnie dwa mecze w tygodniu. Brakuje w takim rytmie czasu na analizę, czy mocniejszy trening pomiędzy meczami. Nie ma takiego komfortu na przygotowanie i analizę, kiedy gra się raz w tygodniu.

Był pan bardzo blisko wygranej w konkursie wsadów podczas Pucharu Polski. Ma pan żal do jury, a właściwie do jednej osoby, za forowanie obcokrajowców i niejako odebranie pana wygranej?

Konkurs wsadów dla mnie, to był bardzo fajny weekend, połączony z Suzuki Pucharem Polski, który miał miejsce w Warszawie. Konkurs wsadów to coś, co się ćwiczyło od małego, można pokazać na co cię stać. Sam udział w nim był dla mnie dużym wyróżnieniem. Była świetna atmosfera, wszyscy dobrze się bawili. Co do werdyktu... Mam nadzieję, że w przyszłym roku również dostanę zaproszenie i pokażę na co mnie stać - że jestem w stanie ten konkurs wygrać. Wiem, że były różne komentarze po samym konkursie, ale zająłem w nim drugie miejsce i taka jest rzeczywistość. Trzeba się z tym pogodzić.

Długo przygotowywał się pan do samego konkursu?

Tak naprawdę to przygotowywałem się na dzień - półtora przed. Zadzwoniłem do taty, czy miałby ochotę wziąć ze mną udział. Rozmawiałem też z Sebastianem Kowalczykiem, poprosiłem go o pomoc w dwóch wsadach, przećwiczyliśmy je na dzień przed konkursem i można powiedzieć, że było tu dużo spontaniczności.

Wśród jury konkursu wsadów był Wojciech Kamiński, który pana zagrania ocenił bardzo wysoko. Po tym jak został trenerem Legii, mieliście okazję rozmawiać na temat tego konkursu?

Nie było takiego tematu. Trener przyszedł do klubu z jednym zadaniem i tym zadaniem było utrzymanie Legii w ekstraklasie. Na tym skupialiśmy się. Wydaje mi się, że od kiedy trener przyszedł, drużyna zrobiła fajny postęp. Udało nam się wygrać ważny mecz z Dąbrową, który mógł być kluczem do utrzymania. Niestety nie dowiemy się już, jak potoczyłyby się dalsze losy tego sezonu, bo ten nie zostanie dokończony, ale od kiedy trener Kamiński przyszedł do Legii, zdążył zrobić naprawdę fajną robotę.

Zobacz także: Marcin Gortat: Życie w USA stanęło. Ludzie tracą pracę, lokale bankrutują

Zobacz także: Cezary Trybański o sytuacji w Polsce i USA. "Po włączeniu telefonu na lotnisku byłem zaskoczony"

< Przejdź na wp.pl