Damian Gapiński: Żużlowe zrządzenie losu

Jeden z byłych prezesów żużlowych cieszy się, że wreszcie w Polsce to prezesi klubowi dyktują warunki, a nie zawodnicy. Zapomina chyba, że to dzieło przypadku.

Damian Gapiński
Damian Gapiński
Negocjacje transferowe klubów z zawodnikami trwają w najlepsze. Zawodnicy podpisują tak zwane listy intencyjne, a w wielu przypadkach kontrakty z odpowiednio wpisaną datą. To absurd regulaminowy, nad którym warto się zastanowić. Nie ma sensu utrzymywać kolejnej fikcji, która tylko funkcjonuje na papierze. Nie to jest jednak najważniejsze, bowiem tylko idiota wysoce naiwny wierzyłby, że kluby do rozmów z interesującymi ich zawodnikami przystępują dopiero po zakończeniu sezonu i w dozwolonym przez regulamin terminie.
Śmieszą mnie wyliczenia pokazujące, ile to zawodnik może zarobić w przyszłym sezonie. Poza pochwaleniem się, że ktoś zna (albo myśli, że zna) warunki, na jakich podpisano umowę, nie ma taka informacja żadnej wartości. Nie wiemy bowiem, ile punktów zdobędzie zawodnik, a przede wszystkim, które miejsce zajmie w klasyfikacji najskuteczniejszych zawodników ligi. To będzie miało wpływ na spadek lub wzrost, który z kolei zdecyduje, czy żużlowiec przypadkiem nie będzie musiał zwrócić części już zarobionych pieniędzy. Jedno jest jednak pewne. Kluby generalnie zapłacą mniej. Co nie oznacza jednak, że wszystkim zawodnikom obcięto kontrakty.

Tyle samo, a w pojedynczych przypadkach odrobinę więcej zarobią liderzy zespołów, którzy dość szybko zdecydowali się na przedłużenie umów ze swoimi dotychczasowymi klubami. To jedyna grupa szczęśliwców, która w tym sezonie nie straci. Stracą przede wszystkim zawodnicy, którzy szybko chcieli dojść do porozumienia z klubem ekstraligowym i żyli w przekonaniu, że w najlepszej żużlowej lidze świata wystartuje siedem zespołów. Sytuacja nieco zmieniła się po tym, jak do gry wszedł klub z Rzeszowa. W miarę wyczerpywania się listy wartościowych zawodników, która jest dość ograniczona, zaczęli oni ponownie windować stawki wiedząc, że są ostatnim wyborem klubu.

Niezależnie od tego, jak zakończy się tegoroczna przygoda klubów na rynku transferowym, będą one mogły powiedzieć, że wydały mniej. Mieliśmy (przynajmniej przez długi okres) do czynienia z "rynkiem prezesów". To w dużej mierze włodarze klubowi dyktowali warunki płac. W poprzednich latach było odwrotnie, a żądania niektórych zawodników osiągnęły astronomiczny poziom. Rynek prezesów nie wynika jednak z faktu, że wprowadzono odpowiednie przepisy, albo szefowie klubów poszli po przysłowiowy rozum do głowy. Wynikał on tylko i wyłącznie z faktu, że poprzez odebranie licencji Włókniarzowi Częstochowa i Wybrzeżu Gdańsk oraz informacji, że rzeszowianie mogą nie wystartować w Ekstralidze, uwolniono kilkunastu wartościowych zawodników.

To typowe zrządzenie losu, które dało po raz pierwszy od lat komfortową sytuację klubom. Za rok będzie inaczej, jeżeli okaże się, że żadnemu klubowi nie odebrana zostanie licencja. Wówczas przekonanie zawodnika do siebie znowu będzie wiązało się koniecznością zapłacenia więcej, niż zarabiał on w dotychczasowym klubie. Dlaczego? Bo liczba wartościowych zawodników systematycznie od lat spada, a jednocześnie spośród młodzieżowców tylko pojedynczy zawodnicy dają radę rywalizować na najwyższym poziomie.

To zrządzenie losu może również spowodować, że na lata kluby osiągną stabilność finansową. W dużej mierze dzięki kasie, która popłynie ze Speedway Ekstraligi. Zanosi się na to, że kontrakt za prawa telewizyjne osiągnie poziom, który w każdym sezonie da spółce przychód rzędu 10 milionów złotych. Jeżeli do tego dołożymy pieniądze od sponsora tytularnego ligi oraz dołożymy kwoty, na które każdy klub może liczyć z miasta, to mamy solidne podstawy do funkcjonowania w realiach ekstraligowych. Pod warunkiem oczywiście, że realizm, który przypadkowo zapanował w tym sezonie, będzie przez prezesów kultywowany w kolejnych latach.

Damian Gapiński




KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×