28 maja 2003 roku. Cały piłkarski świat, a zwłaszcza Półwysep Apeniński, obserwuje wydarzenia w Manchesterze. Na Old Trafford odbywa się bowiem jedyny w historii Ligi Mistrzów włoski finał. Naprzeciw siebie stają Juventus oraz AC Milan.
Starcie rozpoczyna się od mocnego uderzenia. Już w 9. minucie kibiców z Mediolanu w ekstazę wprawia Andrij Szewczenko. Chwilę później emocje studzi arbiter liniowy, który przy trafieniu Ukraińca dopatruje się spalonego Rui Costy. Kilka minut później Juventus znowu jest w opałach, jednak Filippo Inzaghi trafia tylko w słupek. Dość niespodziewanie, to właśnie Rossoneri narzucają warunki gry w początkowej fazie meczu.
Juventus "odgryza" się dopiero na początku drugiej połowy. Tuż po zmianie stron znowu jednak piłka jedynie obija obramowanie bramki, po tym, jak w poprzeczkę trafia Antonio Conte. Z czasem to właśnie "Stara Dama" zaczyna dyktować tempo. W dogrywce Milan już jedynie tęsknie wyczekuje rzutów karnych. Udaje się. Po 120 minutach na Old Trafford wciąż bez bramek.
ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Czy mecze piłkarskie są bezpieczne? Specjalista nie ma wątpliwości. "Duńskie badania to potwierdzają"
Konkurs jedenastek ma dwóch bohaterów - Didę oraz Gianluigiego Buffona. Obaj bronią po dwa z pierwszych czterech rzutów karnych. W decydującej serii Dida okazuje się lepszy również od Davida Trezegueta. O wszystkim przesądzić ma Andrij Szewczenko.
- Nigdy nie zapomnę tych kilkunastu sekund, w trakcie których szedłem z połowy boiska, aby wykonać swój rzut karny. W takich chwilach masz przed oczami całe życie, najpierw jesteś dzieckiem, potem dorastasz wraz ze swoimi marzeniami zmierzasz do jedenastki. Rozumiesz, że teraz, w tym właśnie momencie, możesz te marzenia zrealizować - wspominał po latach "Szewa" w rozmowie z DAZN.
Ukrainiec dał radę. Spełnił marzenia swoje, oraz tysięcy fanów na trybunach. Gdy piłka zatrzepotała w siatce ruszył w euforii w szaleńczy bieg. Zatrzymał się dopiero w ramionach Didy. Tymczasem biało-czarna część Włoch pogrążyła się we łzach.
Wiecznie przegrany
Finału z 2003 roku wyjątkowo żałować mógł przede wszystkim Gianluigi Buffon. Legendarny bramkarz zrobił bowiem co tylko mógł, by jego zespół sięgnął po trofeum. Przez 120 minut gry nie wpuścił bramki. W serii jedenastek dwukrotnie okazywał się lepszy od rywali. Nie wystarczyło.
"Do dzisiaj jest to największe rozczarowanie, jakie przeżyłem. Jest dla mnie ciężarem, którego nie potrafię się pozbyć" - przyznał Buffon w swojej autobiografii "Numer 1".
"Słyszę, jak świętują, słyszę radosne śpiewy kibiców Rossonerich. I ten smutek naszych fanów. Wszystko naraz. Zadając sam sobie pytanie 'Kiedy będę miał drugą szansę do cholery?', opieram się o mur stadionu, a raczej naciskam na niego z całej siły, jakbym sam jeden chciał podeprzeć go niczym filar" - wspominał tamten dzień golkiper Juventusu.
Wówczas nie spodziewał się jeszcze, jak prorocze okażą się słowa Roberto Bettegi, wiceprezydenta klubu, które wyrwały go z zamyślenia. - Posłuchaj, w Juve taką szansę dostaniesz jeszcze niejednokrotnie - zapewnił.
Szansę na wzniesienie Pucharu Mistrzów Buffon miał jeszcze dwukrotnie. W 2015 oraz w 2017 roku. Dwukrotnie jednak lepsi okazywali się hiszpańscy giganci. Najpierw Włoch oglądał jak z triumfu cieszyła się Barcelona (1:3), a dwa lata później Real Madryt (1:4).
Inne teksty z serii #DzialoSieWSporcie.
Sprawdź też nasze cykle Sportowe rewolucje i Pamiętne mecze.