[b]
Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Był pan skazany na wodny motorsport?[/b]
Bartłomiej Marszałek, pierwszy i jedyny Polak w motorowodnej Formule 1: Nigdy nie było presji ze strony moich rodziców, bym został kolejnym Marszałkiem-motorowodniakiem. Więcej - kiedy poszedłem w ślady ojca oraz brata i zacząłem się ścigać, mama i tata nie byli zachwyceni. Wcześniej, już jako nastolatek, pomagałem tacie. Spędzałem dużo czasu w jego warsztacie. Im byłem starszy, tym mocniej czułem powołanie do tego sportu. I w końcu to powołanie przyjąłem.
W latach 90. informacje o sukcesach Waldemara Marszałka były stałym punktem wiadomości sportowych. Jako młody chłopak był pan dumny z ojca?
Dumę czułem całe dzieciństwo, zresztą wciąż ją czuję. Pamiętam jak stał na podium. Puchary, które przywoził albo plebiscyty, w których doceniano go jako sportowca i człowieka. Widziałem, jaki ludzie mają do niego szacunek, jak są mu wdzięczni, że w trudnych czasach pokazuje im, że warto walczyć o swoje cele i marzenia. Nawet teraz słyszę od ludzi historie zupełnie niezwiązane ze sportem, jak to postawa taty dawała im siłę i odwagę do zmagania się ze swoimi problemami, chorobami.
Mój znajomy, pan Witek, który jest mechanikiem-diagnostą, rozpłakał się, gdy opowiadał mi swoją historię życia. Mówił, jak postawa ojca, podnoszenie się po kolejnych wypadkach, była dla niego natchnieniem i sprawiła, że wygrał swój życiowy wyścig. W social mediach też dostaję od ludzi piękne wiadomości, w których jest bardzo wiele ciepłych słów pod adresem taty. Widzę, że nazwisko Marszałek jest szanowane ponad wszelkimi podziałami.
Ostatnio rozmawiał pan z Robertem Kubicą na długim wideoczacie. Robert przyznał wtedy, że jemu ojciec mówił "Waldemar Marszałek to duży mistrz". Zrobiło się panu miło?
Oczywiście. To kolejny przykład szacunku do mojego ojca, tym bardziej miły, że ze strony kogoś takiego, jak pan Artur. Jestem przedumny z ojca. Bardzo go kocham i cieszę się z każdego spędzonego z nim dnia. Ma problemy ze zdrowiem, sam mówi, że za wszystko płaci się cenę. Urazy, których doznał przez wiele lat startów, teraz dają o sobie znać. Jesteśmy jednak dobrej myśli.
Jestem mu bardzo wdzięczny za to, jak mnie wychował. Jest kochanym człowiekiem, ale potrafił być surowym, bardzo wymagającym recenzentem mojej pracy. Tata nie może już ze mną podróżować, ale marzy mi się, że jak będę teraz po raz pierwszy robił testy katamaranu motorowodnej Formuły 1, posadzę go na wygodnym fotelu nad zalewem, żeby mógł mnie oglądać.
Wychowywał się pan w garażu ojca?
Nie w garażu, w barakowozie. To taki kontener, który stoi na terenie Polonii Warszawa przy Konwiktorskiej od ponad 30 lat. Tata pracował tam nad silnikami, szlifował łodzie, lakierował. Bardzo dużo się w tym miejscu nauczyłem. W młodości spędzałem tam wiele czasu, pomagając ojcu. Często pojawiałem się zaraz po lekcjach, bo chodziłem do szkoły sportowej na Polonii. Zdarzało się, że w klapkach, bo żeby pomajstrować przy sprzęcie ojca zrywałem się z treningów na basenie.
Rodzice mówili nawet, że za dużo tam siedzę. Więc wymyślałem, że jadę na noc do dziewczyny albo na grilla, żeby tylko móc posiedzieć w tym barakowozie. Wciąż go odwiedzam, choć teraz wykorzystuję głównie jako magazyn. Mam do niego ogromny sentyment. Jak miesiąc temu kryłem kontener papą i robiłem to z radością. Cieszyłem się, że w tym kultowym dla mnie miejscu w końcu dach nie będzie przeciekał.
Kiedy po raz pierwszy wsiadł pan do wyścigowej łódki?
W 2005 roku, miałem wtedy 21 lat.
Późno.
Są klasy przeznaczone dla młodych zawodników, ale mnie one jakoś nie kręciły. Jako nastolatek wolałem spędzać czas pomagając tacie. Od kiedy miałem 15 lat, byłem z nim na każdych zawodach. Najpierw jako obsługa łódki ojca, potem brata Bernarda. Nagrywałem te wyjazdy. Niedawno zgrałem je sobie na komputer, żeby zostały ze mną na zawsze, bo to piękne wspomnienia. Uczyłem się od taty i brata, a jak w końcu wsiadłem do łódki, to do dojrzałej klasy - 250 cm3. Na początku nie mogłem odjechać od brzegu. Jak mi się to w końcu udało, zatrzymałem się na środku jeziora i zacząłem krzyczeć z radości.
W Polsce jeździłem 250-tką rok, żeby zdobyć licencję. Potem pojechaliśmy na pierwsze zagraniczne zawody, na Łotwę. Warunki były trudne, na szczęście był ze mną tata. Nie do końca zdawałem sobie sprawę z zagrożeń, jakie stanowiły tam warunki, ale miałem szczęście. I od razu w debiutanckim starcie zostałem wicemistrzem świata.
Pańska mama załamała ponoć ręce, kiedy się dowiedziała, że pan też będzie się ścigał na wodzie.
Nie, tak nie było. Mama nigdy mnie nie zniechęcała. Jednak widziałem w jej oczach niepokój. Trudno się dziwić, bo ona najlepiej pamięta, że obok pięknych emocji związanych z występami taty były też mroczne chwile - gdy nie wracał do domu zgodnie z planem, bo miał wypadek. W głębi ducha wiedziała jednak, że nie ma sensu się sprzeciwiać i zaczęła mnie wspierać najlepiej, jak potrafiła. Tylko moich wyścigów nie oglądała, tak samo jak wcześniej startów taty. Jeździła z nami, ale stała zwykle pod megafonem. Dla nas wszystkich była i jest oparciem. Można ją zabrać na uroczystą galę, gdzie wygląda pięknie w wieczorowej sukni, a można też pracować z nią w warsztacie. Jak trzeba, przez pół nocy trzyma rozgrzany wał korbowy w grubych rękawicach, bo trzeba go wyklepać. Każdemu życzę u boku takiej osoby, jaką ma mój tata. Kto rozumie jego pasję i kocha go szczerze i prawdziwie.
Trudno się dziwić niepokojowi mamy, skoro jej mąż o mało nie zginął jeszcze przed pańskimi narodzinami. Rodzice opowiadali panu o wypadku na jeziorze Gatow pod Berlinem z 1982 roku, gdy tata przeżył śmierć kliniczną?
Opowiadali, ale nie jako o tragedii. Już mówiłem, że mam mnóstwo filmów z tamtych czasów, ze 300 archiwalnych kaset wideo. Wśród nich jest reportaż "Żeby wrócić", właśnie o tym, jak tata wracał do sportu po wypadku. Od przylotu z Berlina na Okęcie, gdzie witało go mnóstwo ludzi, aż do powrotu na wodny tor, towarzyszyła mu kamera. To wzruszający film. Pytałem tatę co człowiek czuje po takim wydarzeniu. Usłyszałem, że jak się boi, to nie należy jechać na pół gwizdka, tylko zjechać z trasy. Albo przełamać się i przeć do przodu.
Tacie zdarza się wspominać, że jakiś czas po dojściu do zdrowia po wypadku i powrocie do startów, był Bal Mistrzów Sportu. I właśnie w noc po tym balu zacząłem się ja. Mówi też, że trzy tytuły mistrza świata, które zdobył przed wypadkiem, były w dużej mierze oparte na brawurze. Kolejne trzy już w innym stylu, dzięki doświadczeniu.
O motorowodnej Formule 1 pański ojciec nawet jednak nie marzył.
Ona była dla niego nierealna ze względu na system, który panował. Dziś żartuje, że to kategoria dla wariatów. On ścigał się łódką o pojemności 250 cm3, a katamaran F1 ma 2,5 tysiąca. Jestem jednak przekonany, że gdyby miał szansę w niej wystartować, byłby jednym z najlepszych.
Pan sobie tę Formułę 1 wymarzył i się do niej dostał. Trudno było?
Nie marzyłem o niej, przynajmniej na początku. Chciałem się po prostu rozwijać. Zaczęło się od wicemistrzostwa świata w klasie 250cm3 i 350cm3. Potem startowałem w motorowodnych wyścigach wielogodzinnych, coś jako Le Mans na wodzie. Występowałem między innymi w 12-godzinnych zawodach w Augustowie. Stamtąd trafiłem do Formuły 4, następnie do Formuły 2 - jeden człowiek zaprosił mnie na rundę mistrzostw świata tej serii w Rydze. Na Łotwie poznałem z kolei pana Abdula, który był promotorem światowej F2 i zaproponował mi starty w Arabii Saudyjskiej oraz Malezji.
Tam zobaczyłem łódkę Włocha Aleksa Carelli. On wtedy dominował w F2, a teraz jest czterokrotnym mistrzem świata F1. Też chciałem mieć taką łódź. Uzbierałem na pół, później sprzedałem mieszkanie w Warszawie. Wcześniej patrzyłem jak mi je budują. Myślałem, że będę pracował w stolicy, miał żonę, dzieci, zwyczajne życie. Ale wolałem kupić łódź. Sama tylko łódź bez silnika i osprzętu kosztowała mnie około 400 tysięcy złotych. Jeździłem nią w F2 przez trzy sezony, w ostatnim zająłem drugie miejsce w Grand Prix Włoch. Byłem na tyle dobry, że wziął mnie amerykański zespół Nautica, już z motorowodnej Formuły 1.
Płacił pan za możliwość startów w tej serii?
Nie chciałem być pay-driverem. Można wszystko wynajmować od zespołu i za to płacić, ale wtedy nic nie jest twoje. Poza tym mnie nie byłoby na to stać. Postawiłem na swoje. Łódkę kupioną za mieszkanie dostosowałem do wymogów F1. One się z pozoru niewiele różnią, ale nie uwzględniłem wtedy wielu ważnych rzeczy. To była prowizorka.
W drugim starcie w F1, w Kijowie w 2011 roku zdobyłem pierwszy punkt. Na trzeci wyścig zabrałem do Abu Dhabi rodziców. Chciałem im pokazać jak jest fajnie, że mi się udało. I w tamtym wyścigu Shaun Torrente, obecny mistrz świata, z dużą siłą we mnie wjechał. Wypadek był z jego winy, rozbił bardzo mocno i moją łódkę, i swoją. Tylko że on w Teamie Qatar startował już tydzień później, a ja po stracie łodzi odbudowywałem się w tym sporcie przez dwa lata. Tej rozbitej nie zabierałem nawet do Polski, bo się to nie opłacało. Teraz już wiem, że łodzie z F2 są lżejsze, produkowane z mniejszej ilości karbonu, kevlaru i kompozytów. Dlatego po zderzeniu z prawdziwą łódką F1 moja była skasowana.
Jak zareagował ojciec, który był wtedy z panem?
Powiedział, że jak chcę wrócić do tego sportu, to albo od razu, albo powinienem dać sobie spokój. No to wziąłem od Szwedów używaną łódź, na krechę. I jeździłem dalej. To nie był zresztą jedyny raz gdy kupowałem coś nie wiedząc, jak za to zapłacę. Jednak do tej pory zawsze jakoś się udaje.
Ile trzeba mieć pieniędzy, żeby zaistnieć w F1 H2O?
To drogi sport, silniki, części, bardzo szybko się zużywają. Najlepsze zespoły, jak Team China, Team Abu Dhabi, Victory Dubaj, mają bardzo dużo ludzi, wiele procesów produkcyjnych i budżety przekraczające 15 milionów euro w skali roku. Ekipy, które wymieniłem, stać jednak chociażby na to, żeby podkupować dobrych fachowców innym zespołom tylko po to, żeby ci nie pracowali dla innych. Siedzi potem taki człowiek na ławce, nic nie robi, nie dopuszczają go do swojej łodzi, ale najważniejsze, że nie ma go już w zespole rywali.
Ja jestem w Team Emirates, ale staruje oczywiście z licencją polską i z dumą patrzę jak nasza piękna białoczerwona flaga powiewa na maszcie w padoku. Jednak najwięcej się nauczyłem jeżdżąc pięć lat w zespole Singha. To tam pierwszy raz rozebrałem i złożyłem silnik. Ale teraz w Emirates mam lepsze warunki. Swoje łodzie, silniki, wyposażenie, no i ludzi tylko i wyłącznie z Polski. Jest nas garstka, im mniej tym lepiej. Ostatnio na siłę wpychano nam człowieka z Australii. Bardzo sympatycznego, ale nie zmieni się moich nawyków. Lubię mieć kontrolę, robić wiele rzeczy sam. Często pracuję nad łodzią przez pół nocy przed wyścigiem, czasem w ogóle się nie śpi. Moją sportową zaradnością i samodzielnością jestem w stanie rywalizować z najlepszymi i redukować bardzo wiele kosztów. To jest bardzo ważne bo dzięki temu mogę startować i mam realne szanse w walce o czołowe pozycje i to jest bezcenne. Umiem już na tyle dużo, że z powodzeniem mógłbym prowadzić zespół F1 H2O i nikt zza granicy nie jest mi do tego potrzebny.
Jak wygląda weekend wyścigowy w motorowodnej F1?
Jest bardzo podobny do Formuły 1 na kołach. Treningi, kwalifikacje, potem wyścig. Tylko do boksów nie zjeżdżamy.
Sezon trwa zwykle od wiosny aż do grudnia, ale wyścigów jest niewiele. Zwykle 7-8. Dlaczego tylko tyle?
Z powodów finansowych. Gdyby wyścigów było więcej, Europejczycy nie daliby rady, ja bym nie dał. W serii ścigałyby się pewnie tylko zespoły z krajów arabskich oraz z Chin. A tego szefowie F1 H2O nie chcą, bo wtedy mało kto by się tymi wyścigami interesował.
Gdzie odbywają się wasze Grand Prix?
Na akwenach Portugalii, we Francji, w Chinach, w Indiach, w Emiratach Arabskich. Mój ulubiony wyścig to portugalskie Portimao. Marzy mi się jednak wyścig motorowodnej F1 w Polsce. Dzięki mojej współpracy z PKN Orlen może to być możliwe. Już wspominałem nowemu partnerowi o tym pomyśle.
Da się porównać pański katamaran do bolidu F1?
Zasadnicza różnica jest taka, że bolid jedzie po asfalcie, a ja trochę płynę, trochę jadę, a trochę lecę nad powierzchnią wody. Jedzie się na granicy lotu. Jak mój katamaran jest na szybkiej prostej, praktycznie nie ma kontaktu z wodą. Dotyka jej tylko płetwą i połową skrzydła pędnika. Są też inne przeciążenia, u mnie większe, bo nie mam hamulców i zakręcam w miejscu przy bardzo dużych prędkościach. Zwrotność tych łódek jest po prostu magiczna.
Pod względem techniki prowadzenia F1 i F1 H2O są zupełnie inne, ale jeśli chodzi o organizację i walkę na torze jest dużo podobieństw. Też mamy kwalifikacje, też musimy na starcie walczyć z rywalem, który jedzie metr obok nas. Jak jedziemy za kimś, nic nie widać. Trzeba szukać szybkiej wody. Do tego cała otoczka - namioty, flagi, banery, stylowe kombinezony, rozbudowany marketing, profesjonalna produkcja telewizyjna.
Trudno sobie jednak wyobrazić, by właścicielem praw telewizyjnych do F1 na Polskę był Robert Kubica.
A ja te prawa mam. Już szósty rok. Nie traktuję tego jako wyczyn tylko niezbędny element do prawidłowego rozwoju tego sportu w Polsce. Kupuję je od amerykańskiej firmy IMG. Płacę za to spore pieniądze w skali roku. Wiem, że to doskonałe i niezbędne narzędzie do propagowania tego pięknego sportu. Na dwa lata udostępniłem je kanałowi Motowizja. Teraz dzięki PKN Orlen motorowodną F1 będzie pokazywać Telewizja Polska. Mój nowy partner, bo w Orlen Teamie jestem od początku tego roku, bardzo ambitnie podchodzi do sprawy.
F1 H2O to niebezpieczny sport?
Z roku na rok prędkość łodzi rośnie, liczba wypadków też, ale liczba urazów z nimi związanych spada. To zresztą był temat mojej pracy magisterskiej obronionej na 5 na AWF Warszawa. Nowe technologie, materiały, robią różnicę. Tak jak coraz bezpieczniejsze są nasze samochody, tak i motorsport. W sportach motorowych te postępy są nawet większe i szybsze.
Miałem już kilka wypadków i wśród nich pamiętam jedną poważniejszą kraksę. Gdy wjechał we mnie Torrente. Uderzyłem głową o kokpit i straciłem przytomność. Kask miałem wtedy taki, na jaki było mnie stać. Teraz mam lepsze, takie, w których by mnie raczej nie odcięło. Łódka przewróciła się do góry dnem, z zalanego kokpitu wyciągnęli mnie ratownicy. Zapamiętałem to tak, jakby mi się śniło. Nałykałem się słonej wody. Nie wylatywała ze mnie przez kilka dni, później długo miałem bóle głowy i problemy z zatokami. Ale na szczęście nic poważnego mi się nie stało.
Umiejętność zachowania się po wypadku jest wśród kierowców naszej serii regularnie sprawdzana. Żeby dostać licencję trzeba przejść specjalne testy. Ratownicy odwracają łódkę do góry dnem i trzeba się z niej w określonym czasie wydostać. Druga próba jest z awaryjnym oddychaniem, bo mamy w kokpicie butle z powietrzem. Wtedy wychodzi się z łodzi dopiero na znak ratowników, do tego czasu trzeba zachować spokój, oddychać. A trzecią próbę wykonujemy z opaską na oczach. Muszę przyznać, że ratowników mamy super, od 30 lat tę samą ekipę z Wielkiej Brytanii. Stara gwardia, niezwykle doświadczona. Wiedzą jak się szybko do ciebie dostać.
Jak na pański sport wpłynęła pandemia?
W moim życiu nie zmieniła niczego poza zmianą terminów wyścigów. Wciąż dużo pracuję, silniki mogę składać także w Warszawie. Ciągle gdzieś śmigam, coś załatwiam. Teraz szykuję się do testów, które umożliwił mi PKN Orlen. Ścigam się w motorowodnej F1 od 2011 roku, a testy łódki będę robił pierwszy raz w karierze, do tego w Polsce. Wcześniej nie miałem takiej możliwości. Jak Robert Kubica o tym usłyszał, gdy rozmawialiśmy niedawno na długim wideoczacie, bardzo się zdziwił i przekazał mi jednocześnie wyrazy uznania, że w tak skromnym modelu pracy udało mi się dotrzeć do czołówki w tym sporcie.
W ciągu ośmiu lat startów przejeździłem w łódce F1 tyle, co mistrz świata Shaun Torrente w rok, z kolei przez rok spędzałem w niej mniej czasu, niż on w tydzień. Z powodu ograniczeń finansowych kontakt z katamaranem miałem wyłącznie na zawodach. Teraz wreszcie mogę potestować.
Nasz sezon miał ruszyć w marcu, kontenery ze sprzętem były już w Dżedda w Arabii Saudyjskiej. Wszystko zostało jednak odwołane. Mój kontener został w Dżedda i dopiero niedawno wrócił do Włoch, gdzie jest letnia siedziba Team Emirates. Miałem nawet tam jechać i zabrać wszystko w busy, żeby mieć wreszcie łódkę w Polsce. Ale Włosi to spakowali i przysłali do mnie ciężarówką. Zaoszczędzili mi tydzień życia.
Drugie zawody, w moim ulubionym Portimao, przełożono z maja na przełom września i października. Jesienne wyścigi na razie mają się odbyć zgodnie z planem. Jestem wdzięczny PKN Orlen za to, że mimo wszystko zdecydował o kontynuowaniu współpracy ze mną. A słyszałem wiele historii z zagranicy, że pandemia zakończyła wiele takich biznesowych związków, nawet wieloletnich. Część zespołów ma duże problemy. A ja pracuję w spokoju. I mam zapewnione rzeczy, na które wcześniej nie mogłem sobie pozwolić, na przykład ubezpieczenie. Przez lata czyjaś podłoga była dla mnie sufitem. Już nie jest.
Wspomniał pan Roberta Kubicę. W oczekiwaniu na pierwsze w życiu testy ściga się pan z nim po wirtualnych torach.
Ścigać to się akurat nie ścigam. W ramach akcji Stay & Play Orlen zorganizował rywalizację w grze Asseto Corsa, ale moje umiejętności simracingowe są zbyt skromne, żebym wziął w niej udział. Tam walczyli sportowcy z większym doświadczeniem w grach wyścigowych, na przykład Robert. Ja grałem w Rocket League, to taka piłka nożna, tylko że gra się samochodami z silnikami rakietowymi. Byłem w drużynie z Andrzejem Wroną, super facet. Mieliśmy esportowego grającego trenera, Radka, który spędził nad Rocket League wiele godzin i nas uczył. Pytałem go jak w esport rozwija się w Polsce. Fajnie, że dobrze nam idzie. Mi bardzo podobał się wirtualny Tour de Pologne amatorów, bo łączył elektroniczną rywalizację z wysiłkiem fizycznym.
Trochę w Rocket League pograłem. Uczyłem się fruwania, strzeliłem nawet ze dwa gole. Ale Andrzej był lepszy ode mnie. Widać, że ma dobrą orientację przestrzenną, wiedział gdzie jest piłka. Wygraliśmy dwa mecze w fazie grupowej, jednak rozgrywek nie podbiliśmy. Gdyby nie ta akcja, pewnie nigdy w życiu nie spróbowałbym swoich sił w esporcie. Miło było poznać tą dziedzinę, ale zostanę przy motorowodniactwie.
W F1 H2O ścigają się też kobiety. Nie znam drugiej tak prestiżowej serii wyścigowej, w której jedna z nich regularnie wygrywałaby z mężczyznami. A pana koleżanka z Team Emirates, Marit Stromoy, należy do ścisłej czołówki.
To, że mamy w stawce kobietę nie ujmuje mojej dyscyplinie a wręcz przeciwnie dodaje atrakcyjności. W ubiegłym roku zdobyła brązowy medal. To kobieta, która udowadnia, że nie ma barier. Długo na to pracowała. Marit jest ode mnie kilka lat starsza i ma za sobą wiele lat startów w F1. W pierwszym moim występie, w 2011 roku w Portugalii, to ona zdobyła pole position. Wtedy witała się z czołówką. Łodzie robi jej mąż, który jest Włochem, a w jej ekipie jest też kilku Australijczyków. Mam do niej duży szacunek jako do sportowca. A poza tym, że się ściga, to jest też piosenkarką. W Norwegii dość znaną, koncertuje. U nas czasem zdarza się jej występować w czasie jakichś uroczystości. Ładnie śpiewa. Do tego jest fanką crossfitu. Kawał solidnej Marit. Bez wstydu przyznaję, że mogłaby mnie pokonać w siłowaniu na rękę.
Lubimy się z Marit, niczego przed sobą nie ukrywamy, ale w Team Emirates przygotowujemy się całkowicie niezależnie. Nasz namiot jest przedzielony niewidzialnym szlabanem. Łączy nas tylko nazwa zespołu.
W pana sporcie czołowi zawodnicy często zmieniają licencje i startują pod obcą flagą, zwykle Zjednoczonych Emiratów Arabskich albo Chin. Pan miał kiedyś taką ofertę?
Mam i zawsze będę miał polską licencję. W przeszłości mogłem podjąć inną, płytszą decyzję. Zwłaszcza po wypadku, gdy miałem trudności z utrzymaniem się w serii. Ja na to nie przystałem, ale jest wśród nas dwóch francuskich Chińczyków czy Amerykanin, który wskakuje na podium z flagą Emiratów.
Ma pan w tym wszystkim czas na życie prywatne?
Łączę je z zawodowym, nie ma innego wyjścia. Mam wspaniałą narzeczoną, która rozumie to, co robię. Często wstaje rano i nie wie, jak skończy się jej dzień. Ale jest przy mnie i mnie wspiera. Planujemy ślub, choć w tym roku przez pandemię i kumulację wydarzeń w drugiej części roku może zabraknąć czasu.
Jak w klanie Marszałków pojawi się kolejny członek, jego los będzie przesądzony?
Jeszcze trzy lata temu uważałem, że to fikcja, że jeszcze nie czas. A teraz marzy mi się potomek. Chciałbym, żeby młody lub młoda zainteresowali się motorowodniactwem. Na pewno będę starał się im pokazać piękno tego sportu.
Będzie się pan ścigał tak długo, jak tata?
Daj Boże. Żeby tylko zdrowia wystarczyło.
Czytaj także:
Paweł Fajdek: Chciałbym się sprawdzić jako raper. Dużo ludzi nalega, żebym nagrał hymn Spały
Polscy simracerzy to światowa czołówka. Potwierdzili to podczas pandemii