W październiku GP USA w Austin w ciągu trzech dni obejrzało z trybun 440 tys. osób. Amerykanie mają już kolejny cel - w roku 2023 chcą przyciągnąć na tor COTA pół miliona ludzi. To możliwe, ale będzie wymagało zainstalowania dodatkowych trybun na obiekcie. Najciekawsze jest jednak to, że jeszcze kilkanaście lat temu Formuła 1 w USA była traktowana po macoszemu. Wyścigi nie przynosiły zysków, trybuny świeciły pustkami. Co się zmieniło?
USA motorem napędowym F1
Formuła 1 ma swoje korzenie w Europie, przede wszystkim w Wielkiej Brytanii. To właśnie tutaj ustanowiono poprzedni rekord frekwencji, gdy na torze Silverstone w roku 2010 w ciągu trzech dni zgromadziło się 425 tys. fanów. Stany Zjednoczone stały się jednak kluczem do rozwoju dyscypliny, bo dotąd były gigantyczną plamą na mapie zainteresowania F1.
O skali rozwoju Formuły 1 w USA niech świadczy fakt, że ogłoszony jesienią kontrakt telewizyjny z ESPN opiewa na kwotę 75-90 mln dolarów za sezon. Poprzedni wynosił 0 mln dolarów. Szefowie Liberty Media, do których należy F1, wcześniej sprzedali prawa do transmisji za darmo, bo zależało im przede wszystkim na promocji wyścigów.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: przypatrz się dobrze! Wiesz, kto pomagał gwieździe tenisa?
- Średni wiek kibica F1 obniżył się o dziesięć lat. Dane demograficzne są fantastyczne. Podczas każdego Grand Prix trybuny są pełne. Wszyscy mówią o F1, nawet nasze liczby w Sky idą w górę. Jeśli porównasz wszystkie fakty, to Formuła 1 ciągle rośnie. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego w naszym biznesie - powiedział Martin Brundle, były kierowca F1, a obecnie ekspert Sky Sports.
Brundle jako dowód wspomina dawne wizyty na Węgrzech. Gdy F1 raczkowała w Europie Środkowo-Wschodniej, nikt nie zaczepiał go na lotnisku czy w mieście. - Teraz leciałem prywatnie do Budapesztu i otoczyło mnie na lotnisku sto osób. Nie wiedziałem, skąd mnie znają. Przecież tam nie ma dostępu do Sky, ale media społecznościowe robią swoje - dodał Brytyjczyk.
Wartość kontraktów telewizyjnych F1 - stawki za rok
Region | Stacja | Kwota |
---|---|---|
Wielka Brytania | Sky Sports | 255 mln dolarów |
Niemcy, Włochy | Sky | 100 mln dolarów |
USA | ESPN | 75 mln dolarów |
Francja | Canal+ | 65 mln dolarów |
Hiszpania, Japonia | DAZN | 60 mln dolarów |
Holandia | NENT (Viaplay) | 32 mln dolarów |
Australia i Oceania | Foxtel | 32 mln dolarów |
Otwarcie na media społecznościowe
Sukcesów F1, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, nie byłoby, gdyby królową motorsportu nadal zarządzał Bernie Ecclestone. Charyzmatyczny Brytyjczyk rozwinął dyscyplinę, ale na pewnym etapie nie nadawał się do obecnych, cyfrowych czasów. Do sprzedaży "dziecka" Ecclestone'a doszło w roku 2017 za kwotę 8 mld dolarów. Nowym właścicielem została amerykańska spółka Liberty Media, stworzona przez miliardera Johna Malone'a.
Amerykanie zaczęli pompować większe pieniądze w F1, czego nie robił Ecclestone. - Bernie świetnie spieniężył biznes mający 2 mld dolarów przychodu, ale nie inwestował w przyszłość. Nie angażował się w świat cyfrowy. Z punktu widzenia zysku netto wydatki Liberty Media nie były opłacalne na krótką metę, ale miały długoterminowy potencjał - powiedział Frank Arthofer, były dyrektor F1 ds. cyfrowych i licencji.
Ecclestone był m.in. przeciwnikiem obecności F1 w mediach społecznościowych, co z perspektywy roku 2022 wydaje się być kuriozalne. Za jego rządów na Facebooku czy Twitterze próżno było szukać efektownych ujęć z wyścigów, nagrań wypadków.
- Za każdym razem, gdy publikowałem jakiekolwiek zdjęcie lub wideo w mediach społecznościowych, to otrzymywałem ostrzeżenie albo sugestię, że mam to wszystko usunąć - powiedział w jednym z wywiadów Lewis Hamilton.
Amerykanie zdali też sobie sprawę z tego, że Hamilton jest najbardziej rozpoznawalnym kierowcą F1. Dlatego na nim budowali markę. Krótko po przejęciu biznesu doszło nawet do spotkania reprezentanta Mercedesa z szefami Liberty Media. Na nim siedmiokrotny mistrz świata miał pokazać stos wiadomości od Ecclestone'a, w których ten wzywał go do wycofania się z mediów społecznościowych.
Obecnie na samym Instagramie brytyjski kierowca ma 31 mln obserwujących, F1 - 21,6 mln. Na Twitterze Brytyjczyka śledzi 7,9 mln osób, samą dyscyplinę - 8,9 mln. Pod tym względem dyscyplinie udało się przeskoczyć motocyklowe MotoGP, które niegdyś było wzorem do naśladowania w mediach społecznościowych. Teraz MotoGP ma 13,6 mln obserwujących (Instagram) oraz 3,1 mln (Twitter).
Liberty Media cofnęło zakaz dotyczący publikowania przez zespoły tego, co dzieje się na zapleczu F1. W efekcie niektóre ekipy zaczęły prezentować nawet własne mini-seriale dokumentalne. Przykładem może być chociażby stworzenie materiału przedstawiającego przykładowy dzień z życia Charlesa Leclerca.
Netflix ciągnie F1
Trzecim, ale być może najważniejszym czynnikiem pomagającym F1 jest Netflix i jego serial "Drive to survive". Inspiracją dla tego projektu był mini-dokument przedstawiający kulisy tego, co dzieje się wewnątrz McLarena. Dla brytyjskiej ekipy stworzył go konkurencyjny Amazon.
- Tak naprawdę w F1 mamy do czynienia tylko z 30 ludźmi (20 kierowców i 10 szefów zespołów - dop. aut.). Pod tym względem mamy przewagę chociażby nad ligami piłkarskimi. Łatwiej jest nam dotrzeć do każdej ekipy, zrozumieć każdą z nich, pokazać całe mistrzostwa. Nasz sport był idealny dla takiego serialu. Na dodatek nikt wcześniej nie pokazywał jego kulis - powiedział Arthofer.
Serial "Drive to survive" miał swoją premierę w roku 2019. Nie wszyscy wierzyli w jego sukces, o czym może świadczyć fakt, że w pierwszym sezonie zabrakło ujęć z garaży Mercedesa i Ferrari. Oba zespoły odmówiły operatorom Netfliksa wstępu do swoich garaży. Uznały, że gra nie jest warta świeczki. Niemcy i Włosi mocno się mylili i już przy okazji kolejnego sezonu zmienili swoje nastawienie.
Szybko stało się też jasne, że "Drive to survive" przejaskrawia pewne fakty, a nawet tworzy sztuczne konflikty, wszystko na potrzeby dramaturgii. Z tego powodu część kierowców, chociażby Max Verstappen czy Robert Kubica, nie została fanami tej produkcji. Jednak przeciętni widzowie pokochali ten serial. "The New Yorker" oszacował, że po jego premierze liczba widzów F1 wzrosła o 50 proc.
- Zaobserwowaliśmy 30 proc. wzrost zainteresowania wśród kobiet. Wiemy dokładnie, kto kupuje bilety. Znamy płeć, wiek, pochodzenie fanów. Z naszych badań wynika, że nagłe zainteresowanie pań ma związek właśnie z serialem Netfliksa - mówił amerykańskiej gazecie promotor GP Meksyku.
Na początku 2023 premierę będzie miał piąty sezon serialu Netfliksa i nikt nie myśli o jego zakończeniu. Boom na dyscyplinę sprawił, że w przygotowaniu są kolejne produkcje osadzone w świecie F1. Apple nabyło prawa do dokumentu o życiu Hamiltona. Ta sama firma stworzy film fabularny osadzony w świecie F1 z Bradem Pittem w roli głównej. Wkrótce do kin trafi też film poświęcony Enzo Ferrariemu, czyli twórcy legendarnej marki z Włoch. Natomiast aktor Keanu Reeves tworzy serial dokumentalny o Rossie Brawnie i zdobyciu przez jego prywatny zespół tytułu mistrzowskiego w roku 2009.
Do tego nowe regulacje techniczne wyrównały stawkę F1 i sprawiły, że wyścigi są ciekawsze. Limit wydatków z kolei przyczynił się do tego, że zespoły przestały wydawać ponad stan i zaczęły przynosić zyski. To wszystko sprawia, że Formuła 1 jest w najlepszym momencie w swojej historii.
Łukasz Kuczera, WP SportoweFakty
Czytaj także:
Zdrajcy? W Moskwie zawrzało po ich decyzji
"To była tragedia". Były szef zespołu wprost o Kubicy